[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ciało.
Chciałem napić się gorącego mleka. Wydoiłem więc kozę i przystawiłem je w muszli do
ognia. Po chwili muszla pękła z trzaskiem, a popiół uraczył się moim przysmakiem. To mnie
bardzo zasmuciło, lecz nie tracąc czasu, porywam kawał drzewa, zaostrzam go, pakuję wczo-
raj zabitego zajączka i piekę. Przyjemna woń pieczonego mięsa napełniła powietrze, zaledwie
miałem cierpliwość doczekać się, aż będzie gotowe.
Zajadając zajączka, wystawiłem sobie, że jestem na uczcie królewskiej. Cóż to za smak
wyborny! Teraz nie zdołam wyobrazić sobie, jak mogłem jeść surowe mięso jak wilk jaki?
Ach, czyż może być większe dobrodziejstwo od ognia!
Wyznam ze wstydem, że rozłakomiony smakiem mięsa, już zamyślałem poświęcić mego
koziołka na pieczeń. Lecz oburzyła mnie ta niewdzięczność. Jak to, biedne stworzenie przy-
szło szukać u ciebie schronienia, a ty w dowód prawdziwej gościnności chcesz je wsadzić na
rożen? To bardzo brzydko, panie Robinsonie. Ot, nie leń się, wez łuk i strzały i idz na polo-
wanie. Są kozy w lesie, będziesz miał pieczeń, a nie okażesz się okrutnikiem.
 Tak, ale mi tymczasem ogień wygaśnie.
 Naznoś więc grubszych gałęzi, ostatni huragan niemało ich natrzaskał. A zresztą choćby
ogień wygasł, masz krzesiwo i krzemień, to znowu rozniecisz.
 A jak się nie uda?
 Udało się raz, to uda się i drugi. To są tylko wymówki i nic więcej. Marsz do lasu, bę-
dziesz miał kozią pieczeń, a może i rosół.
 Ciekawy jestem, w czym go ugotuję?
 Widziałem ja pod skałą glinę, z gliny garnki robią garncarze, masz teraz i ogień, możesz
wypalić. Próbowałeś murarki, ciesiołki, szewstwa, krawiectwa, byłeś dość zręcznym parasol-
nikiem, może też i garncarstwu podołasz.
 Nie tak łatwo, a gdzież kółko garncarskie?
 Nie wymawiaj się, kochaneczku, nie święci garnki lepią, a bez pracy nie będzie kołaczy,
ani też pieczone gołąbki nie przyjdą same do gąbki. Trzeba troszkę czoła zapocić.
W ten sposób prowadziłem sam z sobą dyskurs. Kto by słuchał z boku, mógłby się na-
śmiać potężnie. Często w mej duszy odzywały się dwa różne głosy. Jeden, przedstawiający
moje lenistwo, wątpienie i wszystkie złe nałogi. Drugi surowy, karcący każdą złą myśl, nie
przepuszczający najmniejszego przewinienia. Ile razy zachodziła między nimi sprzeczka, ten
51
drugi miał zupełną słuszność i z łatwością obalał wszystkie wymówki lenistwa. Poznałem, że
był to głos sumienia, głos prawdy i zawsze w końcu szedłem za jego radą.
I teraz, zabrawszy łuk i strzały, nie ociągając się dłużej, poszedłem do lasu z głową nabitą
garncarstwem.
Ma się rozumieć, że przed odejściem naznosiłem na ogień dużo drzewa, a kozy zamkną-
łem w stajence.
XXI
Zastrzelenie kozy. Sól. Pieczeń. Próby garncarstwa. Różne
trudności. Piec garncarski. Nieudana robota. Odkrycie polewy.
Rosół.
Chcąc zastrzelić kozę, należało zapuścić się w stronę, gdziem je pierwszy raz widział.
Przebiegłszy część lasu, wydostałem się na równinę, poza którą ciągnęły się skaliste wzgórza.
Tam skierowałem moje kroki, ale parę godzin przeszło na błąkaniu się między urwiskami, a
nie pokazała się ani jedna koza. Gdybym miał psa, wszystko poszłoby pomyślniej, ale tak,
samemu trzeba było być gończym.
Znużony próżnym szukaniem i zmęczony chodzeniem, usiadłem w cieniu skały wypocząć.
Po niejakiej chwilce spostrzegam parę kóz na szczycie przeciwległego urwiska. Nie śmiejąc
wyjść z mojej kryjówki, aby mnie nie dojrzały, zacząłem wabić je ku sobie bekiem. Wkrótce
kozy posłyszały ten głos zdradziecki, zaczęły wokoło się oglądać, nareszcie zbiegły ze skały.
Ukryty wśród krzaków, czekałem, aż przyjdą bliżej, od czasu do czasu becząc. Jakoż nie za-
wiodła mnie nadzieja. Kozy, odpowiadając mi, biegły ku miejscu, gdzie stałem, a gdy się jed-
na zbliżyła na trzydzieści kroków, przeszyłem ją strzałą. Dwie inne, nie wiedząc, co się z ich
towarzyszką stało, obwąchiwały ją przez chwilę, a potem oddaliły się, becząc.
Zabrawszy zdobycz, ruszyłem ku domowi. Po drodze skierowałem się ku brzegowi mor-
skiemu, aby z tuzin ostryg uzbierać. Kiedym, złożywszy kozę, zbiegł w parów, prowadzący
ku wodzie, naraz ujrzałem u brzegu coś błyszczącego. Nachylam się, odrywam lśniący ka-
mień i poznaję sól. Zdaje mi się, że znalezienie najbogatszej kopalni złota nie sprawiłoby mi
takiej radości, jak ta wyborna przyprawa, bez której tyle miesięcy musiałem się obchodzić.
Snadz z morskiej wody osadziła się sól w parowie.
Zabrawszy kawał soli i zapamiętawszy dobrze miejsce, gdzie się znajdowała, zawróciłem
do domu, obciążony podwójnym łupem. I znowu w duszy uczułem głęboką wdzięczność ku [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkla.opx.pl
  •