[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rozwiedzionym, pracującym na własny rachunek. Pracował w swoim
domu w pobliżu rzeki Potomac, po stronie Maryland.
- O rany, spójrz na te domy. - Ben zwolnił i wychylił głowę przez
okno samochodu. - Wiesz, ile taki może kosztować? Czterysta,
pięćset tysięcy dolarów. Tutaj ogrodnicy zarabiają więcej niż my.
Ed gryzł ziarnka słonecznika.
- Mój dom bardziej mi się podoba. Ma swój styl.
- Swój styl? - parsknął Ben chowając głowę do środka. - Oni tutaj
płacą większe podatki niż wartość twojej hipoteki.
- Pieniężna wartość willi nie czyni z niej jeszcze prawdziwego
domu.
- Tak, tylko że twój trzeba jeszcze wykończyć. Spójrz na tę
posesję. Musi mieć z trzy tysiące pięćset do czterech tysięcy metrów
kwadratowych powierzchni.
Ed spojrzał, ale wielkość placu nie zrobiła na nim wrażenia,
architektura była jak na jego gust zbyt nowoczesna.
- Nie wiedziałem, że interesują cię nieruchomości.
- Nie interesują. No, może trochę. - Ben jechał wzdłuż żywopłotu
z bladych, różowych azalii. - To pewne, że pani doktor i ja prędzej
czy pózniej będziemy chcieli kupić dom. Ona mogłaby tutaj
zamieszkać - mruknął. - Ja nie. Oni nawet śmieci układają
kolorystycznie. Lekarze, prawnicy i księgowi. - I wnuczki senatorów,
dodał w duchu myśląc o umiarkowanej elegancji swojej żony.
- I nie mają trawników.
- Ja lubię trawniki. No to jesteśmy. - Zatrzymał samochód przed
jednopiętrową willą w kształcie litery H ze stylowymi drzwiami. -
Wypełnianie zeznań podatkowych musi być naprawdę dobrze płatne.
121
- Księgowi są jak policjanci - powiedział Ed chowając torebkę z
ziarenkami. - Zawsze będą potrzebni.
Ben zatrzymał się na pochyłym podjezdzie i zaciągnął ręczny ha-
mulec.
Wolałby podłożyć parę kamieni pod tylne koło, ale nie było
żadnych w pobliżu. Były za to trzy pary drzwi do wyboru.
Zdecydowali się na pierwsze z brzegu. Otworzyła je kobieta w
średnim wieku, w szarej sukience i białym fartuchu.
- Chcieliśmy się widzieć z panem Markowitzem. - Ed pokazał
odznakę. - Jesteśmy z policji.
- Pan Markowitz jest w swoim gabinecie. Proszę za mną.
Z foyer wchodziło się do szerokiego pokoju utrzymanego w
czarno-białej tonacji. Ed uznał ten wystrój za zbyt sztywny, ale
podobały mu się szklane okienka w dachu. Doszedł do wniosku, że
będzie musiał takich poszukać. Skręcili w prawo i weszli do
następnego pomieszczenia. Były tam okrągłe lampy i krzesła ze
skórzanymi obiciami, a za hebanowym biurkiem siedziała kobieta.
- Panno Bass, ci panowie chcą się widzieć z panem
Markowitzem.
- Czy byli panowie umówieni? - Kobieta za biurkiem była
wyraznie zaniepokojona. Każdy włos sterczał jej w inną stronę, jakby
co chwila targała je rękami. Włożyła ołówek za ucho i zaczęła
przetrząsać stertę papierów na biurku w poszukiwaniu notatnika.
Telefon stojący na biurku dzwonił bez ustanku. - Bardzo mi przykro.
Pan Markowitz jest bardzo zajęty. Nie jest w stanie przyjąć nowych
klientów.
Ben wyjął odznakę i podsunął jej pod nos.
- Och. - Chrząknęła i wygrzebała słuchawkę telefonu
wewnętrznego. - Zobaczę, czy jest wolny. Panie Markowitz - obaj
mogli usłyszeć wybuch niezadowolenia, który nastąpił po drugiej
stronie słuchawki. - Przykro mi, panie Markowitz, tak, ale jest tutaj
dwóch mężczyzn. Nie, proszę pana, nie sprawdziłam jeszcze
rachunku w Berlinie. Panie Markowitz... panie Markowitz, to są
policjanci. - To ostatnie zdanie powiedziała półgłosem, jakby to był
sekret. - Tak, proszę pana, jestem pewna. Nie, proszę pana. Dobrze.
Aypnęła oczami.
122
- Pan Markowitz przyjmie panów. Proszę tymi drzwiami. -
Wykonawszy zadanie chwyciła za słuchawkę telefonu. - Lawrence
Markowitz i Spółka.
Jeśli miał jakąś  spółkę , to nie można jej było zobaczyć.
Markowitz był sam w swoim biurze, kościsty, łysiejący mężczyzna z
dużymi wystającymi zębami i w grubych okularach. Jego biurko było
czarne i półtora razy takie jak biurko jego sekretarki. Leżały tam
stosy papierów i formularzy, obok dwóch telefonów, tuzina
zaostrzonych ołówków, dwóch kalkulatorów, z których taśmy
spływały na podłogę. W rogu pokoju stała chłodziarka do wody. Przy
oknie wisiała klatka z dużą zieloną papugą.
- Panie Markowitz. - Obaj detektywi pokazali swoje legitymacje.
- Tak, w czym mogę pomóc? - przejechał ręką po tym, co zostało
z jego włosów, i oblizał usta. Nie oszukiwał Roxanne w sprawie
swojego łysienia. - Niestety, jestem teraz całkowicie zajęty robotą.
Wiecie panowie, jaki dzisiaj jest dzień? Czternasty kwietnia. Każdy
czeka na ostatnią chwilę, a potem żąda ode mnie cudu. Wszystko, o
co proszę, to trochę rozwagi, trochę organizacji. Nie mogę wypełniać
zeznań podatkowych za wszystkich. Chcą, żebym im wyciągał króliki
z kapelusza.
- Tak, panie Markowitz... - zaczął Ben, nagle dotarło do niego. -
Czternasty kwietnia?
- Ja wypełniłem w zeszłym miesiącu - powiedział łagodnie Ed.
- Nie wątpię.
- Przykro mi panowie, ale te nowe prawa podatkowe wywołują
tylko zamieszanie. Jeśli będę pracował bez przerwy przez następne
dwadzieścia cztery godziny, to może uda mi się skończyć na czas. -
Markowitz postukał nerwowo w swój kalkulator.
- Pieprzyć urząd podatkowy - zaskrzeczała głośno papuga ze
swojego pręta.
- Taak. - Ben przejechał ręką po włosach. - Panie Markowitz, nie
jesteśmy tutaj w sprawie podatków. Ale tak przy okazji, ile pan sobie
liczy?
- Jesteśmy tutaj w sprawie Mary Grice - wtrącił Ed. - Znał pan ją
jako Roxanne.
Markowitz nacisnął odruchowo przycisk kasujący kalkulatora, po
czym złapał ołówek.
- Obawiam się, że nie wiem, o czym pan mówi.
123
- Panie Markowitz, Mary Grice została zamordowana ostatniej
nocy.
Ed odczekał chwilę, ale zauważył, że na biurku między papierami
leżała poranna gazeta, którą księgowy z pewnością przeczytał.
- Mamy powody przypuszczać, że rozmawiał z nią pan przez
telefon, w chwili gdy ją zaatakowano.
- Nie znam nikogo o tym nazwisku.
- Znał pan Roxanne - dodał Ben.
Blada skóra Markowitza przyjęła teraz odcień zielony.
- Nie rozumiem, co Roxanne ma wspólnego z Mary Grice.
- To jedna i ta sama osoba - powiedział Ben, a Markowitz głośno
przełknął ślinę.
Przeczuwał to. Coś go tknęło, gdy przeglądał nagłówki porannej
gazety. Ale to nie bardzo do niego dotarło. Dwaj policjanci w jego
gabinecie w środku dnia sprawili, że zrozumiał, co się stało. I jakie to
będzie miało konsekwencje.
- Prowadzę jedno z największych biur rozrachunkowych w
mieście. Kilku moich klientów to kongresmeni, senatorowie. Nie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkla.opx.pl
  •