[ Pobierz całość w formacie PDF ]

oczu od Geoffreya.
Zatoczył głową półokrąg. - Dla wszystkich, którzy
na nas patrzą. Przecież - nachylił się niżej, jego głos
zabrzmiaÅ‚ aksamitnÄ… pieszczotÄ… - jesteÅ›my małżeÅ„st­
wem.
PoczuÅ‚a, jak zaciska dÅ‚onie na jej ramionach, i wsu­
nęła mu ręce pod marynarkę. Ale ponad wszystko
odczuwała jego gorący pocałunek i z przyjemnością
nań odpowiadała. Kiedy się wreszcie odsunął, poczuła
się zupełnie bezsilna, ale tylko do chwili, gdy otoczył
ją ramieniem i wprowadził na schody.
- Bagaże? - zapytał cicho. Potrząsnęła głową.
- W porzÄ…dku. Idziemy.
Ruszyli do domu w atmosferze przesyconej dobrÄ…
wolą obydwojga, tak różnej od nastroju, który im
towarzyszyÅ‚ w ciÄ…gu minionego tygodnia. Na wspo­
mnienie słów Geoffreya -  pragnę tylko uczynić dla
134
nas ten rok znoÅ›nym" - Sara za każdym razem od­
czuwała dotkliwy ból. Chodziło nie tylko o słowa, ale
także o ton, jakim zostały wypowiedziane. Brzmiała
w nim rezygnacja, zmęczenie, obojętność. Co było
całkowitym przeciwieństwem jej uczuć.
Telefon Geoffreya całkowicie ją zaskoczył. Sprawił
jej niespodziankÄ™. ZachwycajÄ…cÄ… niespodziankÄ™. No,
tak, powtarzaÅ‚a sobie, po prostu poczuÅ‚ wyrzuty su­
mienia po tym, jak ją potraktował. Ale fakt, że podjął
wysiłek, aby jej wynagrodzić swoje postępowanie, to
już... coÅ›. A teraz pocaÅ‚unek na lotnisku i czuÅ‚e spoj­
rzenia znad kierownicy obudziÅ‚y w Sarze nowe po­
kłady optymizmu. Mieli przed sobą długi świąteczny
weekend i Sara postanowiÅ‚a cieszyć siÄ™ nim. Do diab­
ła, gdzież by go miała spędzać, jeżeli nie tutaj, z Jef-
fem?
- Co byś robiła w Zwięto Dziękczynienia, gdybyś
nie przyjechała do mnie? - zapytał Geoffrey, jakby
czytając w jej myślach.
- Och, sama nie wiem. Prawdopodobnie spÄ™dziÅ‚a­
bym je z przyjaciółmi. Na Manhattanie aż się roi od
zbłąkanych, samotnych dusz, więc nie byłoby trudno
znalezć jakieś towarzystwo.
- Nigdy nie jezdzisz do domu, do rodziców?
- Odwiedziłam ich raz czy dwa razy. - Spojrzała
przez okno. - Ale kiedy jestem bardzo zajęta, trudno
mi się wyrwać.
- Wyrwałaś się, żeby być ze mną - zachichotał.
- To co innego! - zaprotestowała gwałtownie. Po
czym zamilkła i spojrzała na złotą obrączkę lśniącą na
jej palcu. - Chyba masz rację. Powinnam ich częściej
odwiedzać. Ale dziwnie siÄ™ tam czujÄ™. Jakbym wyjeż­
dżając dziesięć lat temu z Des Moines, uczyniła krok
nieodwracalny. Często pisuję listy. To przychodzi mi
łatwiej. - Nie było sensu opowiadać Geoffreyowi
135
o nieudanych próbach przesłania rodzicom pieniędzy.
Ich uparta duma stanowiła jej problem, nie Geoffreya.
- Widujesz się z braćmi i siostrami?
- Nieczęsto - odparła Sara, potrząsając głową.
- Czasami któreś z rodzeństwa bywa przejazdem
w Nowym Jorku. Spotykamy siÄ™ wtedy na lunchu lub
kolacji. Lubię się z nimi widywać, ale mają własne
życie.
- Musi ci ich brakować - powiedział Geoffrey,
zniżając głos.
- O, tak. W dzieciństwie byliśmy bardzo zżyci. Nic
tak nie zbliża rodziny jak kłopoty finansowe, a my
mieliśmy je bez przerwy. - Westchnęła. - Ale teraz
jest lepiej. Tata przeszedł na emeryturę, a wszystkie
dzieci już się usamodzielniły. Tęsknię za nimi.
- A wiÄ™c - podjÄ…Å‚ lekkim tonem Geoffrey - po­
staramy się, żebyś była zajęta przez cały weekend. To
ciÄ™ uchroni przed melancholiÄ….
I rzeczywiÅ›cie tak siÄ™ staÅ‚o. Lizzie i Geoffrey za­
dbali o to. Caryn dostała wolne i miała wrócić dopiero
w sobotÄ™. Do czasu przyjazdu Sary i Geoffreya Lizzie
pozostawała pod opieką pani Fleming.
Ojcem i matką w pełnym wymiarze godzin stali się
począwszy od czwartkowego obiadu, na który podano
pieczonego indyka. Lizzie siedziaÅ‚a na swoim wyso­
kim krzeseÅ‚ku i jadÅ‚a mikroskopijne porcje wszyst­
kiego, co dostali dorośli. Potem razem z Lizzie poszli
obejrzeć domek dla gości, gdzie odbyła się burzliwa
dyskusja nad przyszłym biurem i pracownią Sary,
a wreszcie nadszedÅ‚ czas na poÅ‚Ä…czonÄ… z zabawÄ… dÅ‚u­
gotrwałą kąpiel Lizzie. Ku zaskoczeniu Sary, Geoffrey
bardzo zrÄ™cznie radziÅ‚ sobie z myciem maÅ‚ej, doskona­
le wiedział, gdzie jest zasypka, maleńkie koszulki
nocne i szczoteczka do włosów.
- Jesteś w tym niedościgniony - pochwaliła go
136
wesoło. - Przy tobie czuję się jak zupełna nowicjusz-
ka.
- Ostatnio sporo przy niej praktykowaÅ‚em - wyjaÅ›­
nił Geoffrey, czesząc Lizzie.
- Masz mnóstwo pracy. Wracasz do domu z firmy,
zajmujesz siÄ™ Lizzie, zabierasz jÄ… do lekarza. Jak znaj­
dujesz czas na to wszystko?
- Jak na wyzwolonÄ… kobietÄ™ jesteÅ› bardzo staro­
świecka - powiedział z żartobliwą przyganą. - Nie
robię nic więcej niż wszyscy pracujący rodzice. Jeżeli
coś jest naprawdę ważne, zawsze się znajdzie na to
czas.
Sara z pewnością znalazłaby jakąś odpowiedz, ale
Jeff nagle zamilkÅ‚. PosadziÅ‚ Lizzie na toaletce i przyj­
rzał się jej z zadowoleniem. Sara podeszła bliżej, aby
się przyłączyć do  dialogu", który dla nich dwojga był
pełen znaczenia.
- Nie powtarzaj siÄ™ - Geoffrey drażniÅ‚ Lizzie. - Po­
wiedz mi coÅ›, czego nie wiem.
Lizzie zaczęła wydawać nieartykułowane dzwięki.
Sara roześmiała się. - Wygląda, jakby rzeczywiście
wiedziaÅ‚a, co mówi. GdybyÅ›my tylko mogli jÄ… zro­
zumieć.
- Wypowiada wszystkie potrzebne głoski. Musi je
tylko poustawiać w odpowiedniej kolejności. Spróbuj,
Lizzie. - Geoffrey siÄ™gnÄ…Å‚ po gumowego żółwia, któ­
rego Lizzie zabrała ze sobą z wanny. - %7łółw. Potrafisz
to powiedzieć? %7łółw.
Dziewczynka chwyciła ukochanego żółwia. - %7ł-ż-
-ż-ż-ż...
- Zuch dziewczynka! A co powiesz na to? - Geof­
frey przyklÄ™knÄ…Å‚ i podniósÅ‚ z podÅ‚ogi kolorowÄ… szma­
cianą piłkę. - Piłka. Pił-ka.
Ale Lizzie wolała wymachiwać nad głową swoim
żółwiem, powtarzając radośnie: - %7ł-ż-ż-ż... - Sara dała
137
za wygranÄ…. Ale Jeff byÅ‚ niezmordowany. Zanim zro­
zumiała, co się dzieje, objął Sarę ramieniem, przycisnął
mocno do swego boku i leciutko pogłaskał po żebrach.
Ale oczy miał utkwione w twarzyczce Lizzie. - Sa-ra
- wymówił wolno. - Sa-ra.
Lizzie spojrzała na Sarę, uśmiechnęła się szeroko
i powtarzajÄ…c ba-ba-ba-ba, podniosÅ‚a siÄ™ na nogi i za­
raz ciężko usiadła. Jej małe usteczka wykrzywiły się
w podkówkę i Sara szybko chwyciła ją w ramiona.
- Nic siÄ™ nie staÅ‚o, kochanie' - pocieszaÅ‚a dziew­
czynkę. - Już niedługo na pewno ci się uda. - Usiadła
w fotelu na biegunach i zączęła się łagodnie huśtać,
jakby zahipnotyzowana delikatnym zapachem i ciep­
łem niemowlęcia. Lizzie przez kilka minut spokojnie
leżała w jej ramionach, a potem uniosła główkę
i chwyciła garść włosów, które opadały na ramię Sary.
PociÄ…gnęła, a Sara udaÅ‚a, że bardzo jÄ… boli: - Delikat­
nie. One wyrastajÄ… ze mnie.
Dziewczynka uśmiechnęła się, pociągnęła jeszcze
kilka razy, a potem pogÅ‚askaÅ‚a SarÄ™, mówiÄ…c na pocie­
szenie: - Ca-ca-ca-ca... - Sara byÅ‚a w peÅ‚ni usatysfak­
cjonowana.
Czuła także wielkie zmęczenie. Około dziesiątej,
rozegrawszy z Geoffreyem partyjkÄ™ trik-traka, wyco­
fała się do swojego pokoju. Jeff nie poszedł za nią, za
co była mu szczerze wdzięczna. Dzień upłynął bardzo
przyjemnie. I chociaż niczego nie pragnęła bardziej
niż nocy w ramionach Jeffa,nie miała najmniejszej
ochoty dopominać się o to. Doszło do chwilowego
zawieszenia broni, Sara nie miała zamiaru go zrywać.
Aatwo zasnęła i doskonałe spała całą noc. Piątek
upłynął na gorączkowym oglądaniu dostarczonych
wykÅ‚adzin, tapet, lamp i umeblowania. Dostawcy kur­
sowali pomiędzy domem i domkiem gościnnym,
a Lizzie raczkowała na czworakach.
138
- ProszÄ™ zostawić maÅ‚Ä… pod mojÄ… opiekÄ… - zapro­
ponowała pani Fleming, kiedy wszystko zaczęło się
spiętrzać, a Geoffrey nie wracał z biura.
Ale Sara byÅ‚a nieustÄ™pliwa. - Wystarczy, jeÅ›li po­ [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkla.opx.pl
  •