[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wzrokiem, jakby w chwilowem zapamiętaniu, potem nagle za głowę się chwycił, uderzył konia i
pognał naprzód, jak wicher.
Co ty? Dokąd? Zawróć! krzyczał za nim starszy strażnik.
W sam rynek leci! dodał drugi. Zduriw, czy wzbisywsia?
Pewnie go ten zbój przez rozum przejechał, tylko czapka zakrywa. Przeto i szaleje!
Jezdziec tymczasem pędził, co siły, w stronę rynku, przed którym go ostrzegał strażnik tak
pilnie. Zbliżając się, zwolnił biegu, potem zsiadł, i opierając się jedną ręką o kulbakę, bo nogi mu
widocznie odmawiały posłuszeństwa, przeszedł kawał drogi, dzielący go od najbliższej karczmy.
Stanąwszy przy jej podjezdzie, uwiązał konia do jednego z kółek, przytwierdzonych do słupów, a
sam podszedł do gromady ludzi, zbitą masą kłębiącej się, jak mrowisko, w środku dość obszernego
targowego placu. Nie trzeba było pytać, co ludzi tutaj ściągnęło. Ponad podniesionemi ciekawie w
górę głowami, piętrzył się wysoki stos drew, poukładanych jedne w poprzek drugich tak, że
tworzyły regularny sześcian. Pomiędzy drewna wetknięty był i przymocowany wysoki, świeżo
widać zgruba ociosany pal, do którego wbijało właśnie dwu ludzi żelazne kółko na wysokości szyi
ludzkiej.
Jeden z robotników, uderzywszy kilkakroć młotem o żelazo, cofnął się na sam kraj stosu, by
osądzić robotę.
Za wysoko! zawołał. A mówiłem: dwa cale niżej!
Toż prawili: na chłopa średniej miary! bronił drugi.
Djabła tam na chłopa!
A toż jak?
Bo na dziewkę, nie na chłopa.
Co bajesz? Dziewkę na stos?
Bo czarownica prawa!
W tłumie wyrazy, głośno zamienione przez robotników, znalazły wnet echo. Jedni
przytakiwali, drudzy zaprzeczali z oburzeniem. Wszczęły się kłótnie i zwady.
Skąd miała się wziąć czarownica? Tuż nie Kijów, ani Aysa Góra! To nie żadna
czarownica, to zdrajca, co zamek łazuński wrogom wydał, a teraz wezmie słuszne karanie.
Głupstwo! Czarownice są wszędzie! Jakżeby bez nich być mogło? Wiedzma toż, co
djabeł! Jak bez djabła nie może być, tak i bez wiedzmy nie może być! A przecie i po wsiach
okolicznych, i w samym Perehińsku każde dziecko palcem pokaże na czarownicę i nie jedną! Nie
pławili to zeszłej jesieni Iwaszczychy koło młyna? A kowalicha z Petrowskiego futoru pod samą
bramą, to niby nie wiedzma? Grzech Boga obrażać takiem gadaniem, że wiedzmy są na Aysej
Górze, a w Perehińsku ich niemasz!
To, jakby kto mówił, że djabła niemasz w Perehińsku!
Dla kogo djabła niemasz, dla tego i Boga nie masz!
A kto tak bluzni, tegoby i samego na stos!
Tak, tak! Tegoby na stos!
Większość była najoczywiściej po stronie utrzymujących, że spalona zostanie czarownica, a
nie zdrajca. Przeciwnicy tego mniemania, zastraszeni i zahukani, zaprzestali opozycji. Wnet jednak
spór wszczął się w łonie samych zwycięzców.
Którażto jednak z wiedzm ma iść na gody do swego kuma Belzebuba?
Iwaszczycha zdechła po tej kąpieli, wody ożłopawszy się nad miarę, a kowalicha z
cerkwi nie wyłazi.
Może to Pyłypycha, babka Fedorka Krzywego!
Ej, gdzie zaś! Jej już ze sto lat!
Słychać, że Hawronka od Semeniuków umie krew w mleko sąsiadom napędzać i wosk
lać, żywot im wyszeptując.
Ej, nie! To jakaś młoda!
Mówili, że dziewka!
I krasna!
Teraz wśród gwarów ucichających rozległy się tłumione szepty.
Może ta, którą zdobył pan i tu trzymał?
Którą mu ukradł ataman Jurko Nawiżeny!
Ludzie mówili, że ona właśnie wiedzma!
A nieprawda! Z niej żadna wiedzma! I niemasz jej tu, bo ją kozak porwał stąd.
Owszem, jest, bo ją pan odbił.
Nieprawda!
Prawda, bo ją dziś rano przywiózł komendant łazuński.
Komendanta z Aazunia nie było wcale.
Był, bo przybył w południe, ale nie z dziewką, tylko z jakimś wielkim tłomokiem, który
trzymał na siodle. Mówią, że to łup z Aazunia.
To nie był łup, jeno właśnie dziewka!
Nieprawda!
Prawda!
Kłótnia zaogniła się i byłaby może przeszła w bitkę, gdyby jej nie przerwało wołanie z głębi
rynku i przyległej ulicy.
Kozacy! Kozacy!
Istotnie, z wzmożonym zgiełkiem tłumu mieszał się coraz wyrazniej tętent zbliżających się
jezdzców, aż wreszcie na rynek wjechał oddział semenów z Gondkiem na czele i, zatoczywszy
koło, zrównał się wnet sprawnie w czworobok, rozpychając ludzi i ogołacając środek placu wokrąg
stosu.
Gwary zamilkły, ustępując szeptom. Obecność nadwornej milicji czyniła znaczne wrażenie.
Nie widziano tego za ludzkiej pamięci. Dotychczas sieczono na tem miejscu rózgami przy
pręgierzu, co było zwykłą rozrywką w dni targowe, a od większego dzwonu pławiono w stawie
baby, pomawiane o czary, ale takiej prawdziwej egzekucji na śmierć, i to na stosie, w asystencji
wojska, nie widziano tu nigdy. Pan w złości czasem człowieka rozszczepił; bywało, że który z
dworskich lub żołnierzy tyle plag dostał, że potem cherlał już tylko i lizał się, póki nie puścił
ostatniej pary, ale to było co innego.
Tymczasem mrok już zapadał i gwarliwy rynek począł spowijać się w szarą mgłę
wieczorną. Ale ciemność nie trwała długo. Ponad głowami czarnego tłumu, falującego po rynku,
ukazały się dwa płomyki, które wnet rozpaliły się w kiście ogniste, bryzgające dokoła snopami
iskier. Na stosie nie było już robotników: na ich miejsce zjawiło się dwóch pachołków,
trzymających nad głowami pochodnie. W czerwonawem świetle, oblewającem środek placu,
migały niewyraznie łby końskie, krasne dna czapek i twarze kozaków, a obok, ponad stosem w
świetle smolnych pochodni wysunęła się, górując nad wszystkiem dokoła, ogromna postać
człowieka, w skórzanym kubraku, bez rękawów, z zakasaną po łokcie koszulą. U rzemiennego pasa
wisiał mu długi pęk sznurów.
Jewtuch Popowczuk za kata będzie! szeptano dokoła z zainteresowaniem, a on słyszał
te szmery z widocznem zadowoleniem i pychą, rozglądając się dokoła na swem podwyższonem
stanowisku, jak człowiek, który nagle urósł w wielką powagę i dostojność.
Jezdziec, przed chwilą do miasteczka przybyły, przycisnął się przez tłum i, przysłaniając
twarz chustą, jakby go ząb bolał, przechylał się naprzód, próbując rozejrzeć się w kręgu,
oczyszczonym przez wojsko.
Nazad! upominał go semen, którego koń zadem opierał się o jego piersi.
Ale przybysz nie dał się odpędzić.
Pozwólcie, brate ridnyj, ja obcy... Zdaleka... Chciałby na takie dziwo popatrzeć, żeby
było o czem swoim rozpowiedzieć, kiedy wrócę!
Ano, to i patrz, byleś między konie nie pchał się, bo komendant obaczy, a to czortiw
Lach!
A kto to u was komendant? Nie wasz sotnik Makar?
Kozak splunął i zmilczał chwilę.
Jaż jego dobrze znał, Makara, ale coś jego nie widać?
Jego już nikt nie zobaczy mruknął posępnie kozak.
Albo co? Umarł?
Na palu!
Spasy Hospody! Jaż jego trzy dni temu na jarmarku widział!
A wczoraj pan jego wbić kazał.
Hej! Hej! Szkoda starego! Srogi wasz pan!
A srogi!
Przez kilka pacierzy trwało milczenie.
A któż u was setnikiem na miejsce Makara? spytał znów przybysz.
Setnika niema, a komendę ma Gondek.
Aha, ten z Aazunia? Wiem!
A z Aazunia.
A czemuż go tu niema?
W zamku się ostał i pewnie z panem przyjedzie, a nas przywiódł esauła Wasyl.
Kozak rozgadał się, ale i byłby chętnie dalej odpowiadał na pytania, ale przybysz przycichł
jakoś, czy że ciekawość zaspokoił, czy, że go osłabienie zmogło. Po chwili jednak znów spytał.
A ta wiedzma, co ją mają, palić, czy to aby nie ją pan przywiózł z za Berdyczowa, a
potem mu ją odbił Nawiżeny?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
-
Pokrewne
- Home
- ĹťabiĹski Jan Podobny do ojca czy do dziadka Genetyka dla opornych
- Jan Himilsbach Lzy Soltysa i inne opowiadania
- ĹťabiĹski Jan Opowiadania o zwierzetach
- Kronika (Jan z Czarnkowa)
- Ari Thatcher Maui Rekindled (pdf)
- Zycie przed zyciem HELEN WAMBACH.compressed(1)
- Mises, Ludwig Von Nation, State And Economy
- D376. Browning Dixie MćÂśźczyzna z bagien
- Czas_na_e_biznes_czasna
- Rees Matt Grób w Gazie(1)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- wiolkaszka.htw.pl