[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Nie doceniasz mnie - Sword pogroził mi palcem. - No więc, powiedziałem, że
pomyliłem łajby, wywróciłem kieszenie na znak, że nic nie zabrałem i puścili mnie. Skryłem
się za rogiem i słyszałem, jak dzwonili z budki telefonicznej do Raidera. Złapali go u tej
dziewczyny i powiedzieli, co się stało. Raider chyba chciał, żeby opisali, jak wyglądał intruz.
Potem wydał im jakieś rozkazy. Nie minęło pół godziny, jak przywiózł tego milionera i
dziewczynę.  Paweł jest już w drodze i dołączy do nas na miejscu - tak im kłamał.
Popijałem napój drobnymi łyczkami.
- Ty, co ci wystaje? - Sword sięgnął do mojej butonierki.
Wyjął za rzemyk maleńki skórzany woreczek. Delikatnie otworzył go, zajrzał do
środka i szybko go zasznurował. Zerknął na jakiś znak wymalowany tuszem na sakiewce i
pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Byłeś na spacerze na plaży? - przedrzezniał mnie. - Zadałeś się z wyznawcami
voodoo?
- Pierwszy raz to widzę... - zacząłem.
- Nie kłam - Sword powiedział ostrym tonem. - Zresztą, jak przyjdzie czas, to sam się
wygadasz - dodał łagodniej. - Pilnuj tego dobrze, to dobra przepustka do piekła.
Potem pilot dał mi klucz do swojego domku niedaleko lądowiska, a sam zainteresował
się wdziękami jednej z tancerek.
Złapałem taksówkę i pojechałem do domu Sworda. Był to parterowy, drewniany, kryty
blachą bungalow z kuchnią, salonem, dwiema sypialniami, łazienką i graciarnią. Sypialnie
wyglądały na nie użytkowane, za to w salonie brodziłem po kostki w śmieciach, puszkach,
butelkach, pustych opakowaniach po jedzeniu, nawet raz kopnąłem kanister. Wybrałem łóżko
w sypialni, zrzuciłem marynarkę i skorzystałem z prysznica. Zbliżała się trzecia nad ranem.
Założyłem świeże ubranie z plecaka i wyszedłem na ganek nad klifem. Usiadłem w
wiklinowym fotelu bujanym i patrzyłem na wschód słońca. Zdawało mi się, że słyszę
powracającego do domu Sworda, ale zasnąłem. Po godzinie pilot obudził mnie potrząsając
moje ramię.
- Pobudka, królewiczu, kawaleria musi ruszyć w drogę.
Przetarłem oczy i rozejrzałem się.
- Chłopie, pilot musi umieć spać zawsze i wszędzie, nawet godzina snu dziennie
powinna mu starczyć - śmiał się Sword, pakując do plecaka kilka ubrań. - Co tam masz? -
pytał sięgając po mój bagaż. - To nie, to nie - wyrzucał zawartość na podłogę. - Paweł,
wyruszasz na wojnę? - wymownie pokazał na wojskowe spodnie i bluzę. - W tych
szerokościach geograficznych niebezpiecznie nosić takie ciuszki.
- Czemu, kierowałem się wygodą?
- Dla partyzanta wyglądasz jak wojskowy, dla policji jak partyzant Tak czy siak, grozi
ci kula w łeb, za same ubranko. Przyznasz, że to głupia śmierć?
Sword podał mi ze swojej szafy płócienne, popielate spodnie i jasnozieloną koszulę,
do tego białą chustę na głowę. Do mojego plecaka wrzucił kilka puszek z jedzeniem, maczety
i dwa karabiny, stare garandy, standardowe wyposażenie armii amerykańskiej z lat drugiej
wojny światowej.
- Za te karabiny nic nam nie grozi? - zwróciłem uwagę Swordowi.
- To w tych okolicach zabytki, zobaczysz, że wszyscy mają lepsze. Z czymś takim
wyglądasz jak turysta, myśliwy, dziwak, nic groznego.
Sword do swojego plecaka zapakował zapasowe skarpety, liny, oporządzenie do
wspinaczki, latarki, manierki z wodą, wielką płachtę, która pewnie miała służyć jako namiot.
- Szykujesz desant na Haiti? - zapytałem zdziwiony takimi przygotowaniami.
- Wylądujemy gdzieś w pobliżu fortecy i zatoki, przejdziemy się i rozejrzymy w
sytuacji. Niewykluczone, że będziemy potrzebować pomocy kapitana Costeza i jego rodaków.
- Myślisz, że Raider porwał Bytesa dla okupu?
- A po cóż innego? Pokaże związanego ojca Bruce owi, ten pojedzie do stolicy
Dominikany, sprowadzi kasę na okup, odda forsę i tyle.
- Piraci nie zabijają porwanych?
- Pytasz, czy mają kodeks honorowy? Nie, nie mają.
Sword rzucił mi mój plecak i ruszył do hangaru. Podał mi końcówkę gumowego węża.
- Jesteś duży i rozumny chłopiec - powiedział. - Wiesz, gdzie to włożyć. Tam jest
pompa.
Musiałem przepompować paliwo z prowizorycznego zbiornika do baku samolotu
Sworda. Pilot sprawdził stan przyrządów, spakował nas, zabrał mapy i kompas z szafki w
rogu. Potem wyszedł na dwór i zapalił cygaro. Stał na trawie na tle nieba jeszcze zamglonego
o poranku. Jego koszula i szerokie spodnie powiewały na wietrze, gdy nachylony nad
zapalniczką, ze skupioną twarzą osłoniętą rondem kapelusza wypuszczał wielkie kłęby
cuchnącego dymu.
- Koniec - zameldowałem po kwadransie.
- Wsiadaj - rozkazał Sword.
Zapięliśmy pasy i pilot uruchomił silniki. Wystartowaliśmy w podobnym stylu jak
poprzedniego dnia.
- Nie powinniśmy zawiadomić władz? - w ostatniej chwili naszły mnie wątpliwości.
- O czym? Milioner wypłynął swoim jachtem w rejs, nie zabierając mnie na pokład? -
naigrywał się Sword. - Każdy popatrzy na ciebie jak na naprzykrzającą się muchę.
Wzięliśmy kurs na południowy zachód. Sword podobnie jak wczoraj leciał na
wysokości tysiąca metrów. Gdy zbliżaliśmy się do granicy Haiti, obniżył lot.
- Boisz się radarów armii haitańskiej? - pytałem.
- Czegoś takiego nie ma. Radar w tych okolicach mogą mieć piraci lub Coast Guard.
Lepiej, żeby nikt nie wiedział, co wyczyniamy.
Lecieliśmy dolinami pomiędzy pokrytymi soczystą zielenią górami. Południowe stoki
czasami przypominały kamieniste pustynie. To były miejsca, gdzie niegdyś były plantacje
kawy. Rozpadające się domy z czarnymi dziurami okien, fatalne, kręte drogi, wraki spalonych
samochodów znaczyły te ponure miejsca. Za chwilę nadlatywaliśmy nad rzekę, nad którą
unosiła się chmara kolorowych ptaków; spienione górskie potoki działały na wyobraznię
obietnicą chłodu.
Sword pilotował niewzruszony tymi cudami natury, zerkając na żyrokompas i mapy.
- Przygotuj broń - rozkazał po godzinie lotu.
Posłusznie obejrzałem karabiny. Oba były naoliwione, bez śladu rdzy. Włożyłem do
nich dziesięcionabojowe magazynki i przeładowałem. Do kieszeni koszuli włożyłem kolejne
dwa magazynki, a do plecaka pudełko z dodatkowymi nabojami. Równo rozdzieliłem nasz
majątek do plecaków.
- Teraz uważaj! - w pewnym momencie krzyknął Sword.
Nagle nadlecieliśmy od wschodu nad zatokę, a potem nad opustoszałą fortecę. Sword
wzniósł się wysoko w niebo.
- I co widziałeś? - zapytał.
- Nic, pusto.
- Gringo - pogardliwie mruknął Sword. - W jednej z jaskiń po wschodniej stronie
widziałem dziób jakiejś pomalowanej na szaro jednostki - spokojnie relacjonował. -
Wystarczyło obrócić głowę! Na ścieżce widziałem świeże, jeszcze wilgotne, ślady
czterokołowego pojazdu terenowego. Mieści się tam kierowca i 250 kilogramów ładunku.
Ktoś wyjechał tym z wody, bo miał mokre opony. Po trzecie, zero ptaków w fortecy.
Normalnie ptactwo opanowałoby taki, najwyższy w okolicy, punkt, ale nie wtedy, gdy są tam
ludzie. Teraz rzuć okiem w tamtym kierunku!
Przytknąłem lornetkę do oczu i w dole ujrzałem w oddali jacht wyglądający jak
 Patriote .
- Tak, Raider wiezie łup do kryjówki.
- Nie bierzesz pod uwagę, że może chcieli sami dobrać się do skarbu?
- Nie są aż tak głupi.
Sword ostro przechylił maszynę na prawe skrzydło i zawróciliśmy w stronę brzegu. Po
kilku minutach krążenia dojrzeliśmy w lesie odpowiednio długą polanę. Sword przeleciał nad
nią trzy razy, aż wylądował.
- Nie będziesz się bał go tu zostawić? - wymownie klepnąłem w stery maszyny.
- Nie, wygląda jak samolot przemytników, nikt tego nie ruszy. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkla.opx.pl
  •