[ Pobierz całość w formacie PDF ]

osiemnastu tysięcy pieng, jak słyszała, sześciu tysięcy metrów. Rozrzedzone, straszliwie
rozrzedzone powietrze. Przez jakiś czas powtarzała te liczby.
 Dobrze się czujesz, joz Long?
 Tak, a ty, joz Satti?
Ruszyli dalej.
Usłyszała głos Kieri:
92
 Widziałam, obejrzałam się... nie mogłam uwierzyć, chciał przelecieć między słu-
pami...
 Nie, ja też widziałem, był tam, zbliżał się do nas, a potem jakby uderzył go wiatr,
stracił równowagę i runął na kamienie!  To był Akidan.
 To jej dzieło  powiedział Naba, mężczyzna z wioski w dolinie.
Trzej maz obchodzili wrak. Shui klęczała nieopodal, uderzając w coś kamieniem,
wściekle, z zapamiętaniem. Satti dostrzegła szczątki nadajnika. Zemsta ery kamienia,
podpowiedział chłodno jej umysł.
Wydawał się bardzo zimny, jakby oddzielony od niej, zlodowaciały.
Podeszła bliżej, spojrzała na zgruchotany helikopter. Kadłub był rozpłatany w bar-
dzo dziwny sposób. Pilot zwisał bezwładnie, przypięty pasami, niemal do góry nogami.
Przesiąknięty krwią wełniany szalik zasłaniał mu prawie całą twarz. Widziała tylko jego
oczy, grudki galarety.
Na kamienistym gruncie pomiędzy Odiedinem i Siezem leżał drugi mężczyzna. Jego
oczy żyły. Patrzył na nią. Poznała go dopiero po chwili.
Tobadan, uzdrowiciel, szybko i lekko przesuwał dłońmi po jego ciele i kończynach,
choć gruba odzież z pewnością wykluczała dokładne badanie. Bez przerwy mówił, jak-
by nie chciał dopuścić, by mężczyzna zasnął.
 Możesz zdjąć hełm?  spytał.
Po chwili mężczyzna drgnął, zaczął z trudem rozpinać sprzączki. Nie odrywał od Sat-
ti tępego, zdziwionego spojrzenia. Jego rysy, zawsze ściągnięte i twarde, teraz zmiękły.
 Jest ranny?
 Tak  powiedział Tobadan.  Kolano. Plecy. Ale bez złamań, tak mi się wydaje.
 Miałeś szczęście  odezwał się na głos zimny umysł Satti. Mężczyzna patrzył na
nią przez chwilę, odwrócił wzrok, słabo poruszył ręką. Odiedin delikatnie przycisnął
jego ramiona do ziemi.
 Spokojnie. Czekaj. Satti, uważaj, żeby nie wstał. Musimy wyjąć tamtego. Zaraz tu
będą.
Obejrzała się w stronę jaskiń i ujrzała małe figurki pędzące ku nim przez śnieg.
Zajęła miejsce Odiedina, stanęła nad Pełnomocnikiem. Leżał bezwładnie na ziemi z
ramionami skrzyżowanymi na piersi. Od czasu do czasu dygotał gwałtownie. Ona tak-
że miała dreszcze. Zęby jej szczękały. Oplotła się ramionami.
 Pilot nie żyje  odezwała się. Nie odpowiedział. Zadrżał.
Nagle wokół nich zaroiło się od ludzi. Pracowali szybko i sprawnie. W ciągu paru mi-
nut przypięli Pełnomocnika do zaimprowizowanych noszy, unieśli go i ruszyli w stronę
grot. Inni nieśli zmarłego. Paru zgromadziło się wokół Odiedina i młodych maz. Cichy
szmer głosów wydawał się Satti niezrozumiały jak brzęczenie much.
Rozejrzała się w poszukiwaniu Longa i razem z nim przeszła przez półksiężyc pola-
93
ny. Do góry i jaskiń było dalej, niż się jej zdawało. Nad ich głowami krążyła leniwie para
geym. Słońce wisiało tuż nad górskim masywem. Ogromny cień Silong zabarwiał Zu-
buatn błękitem.
Jeszcze nigdy nie widziała nic, co by przypominało tutejsze jaskinie. Było ich wie-
le, bardzo wiele, setki, niektóre malutkie jak lisie nory, inne wielkie jak drzwi hangaru.
Tworzyły koronkowe wzory, zachodzące na siebie w kamiennej ścianie. Wokół każde-
go wejścia widniały mniejsze otwory, srebrzysty kamień lśnił w kontraście z czernią, jak
grona baniek w pianie lub mydlinach. Przy jednym z otworów stał mały płotek; zerk-
nęła na niego, przechodząc. Odpowiedziało jej spojrzenie ciemnych spokojnych oczu
w bielutkim pysku młodego minula. W7 wydrążonej kamiennej ścianie znajdowały się
prawdziwe stajnie. Bił od nich mocny, ciepły, roślinny zapach. Wejścia do grot zostały
poszerzone i zrównane z poziomem ziemi, jeśli to było konieczne, ale zachowały okrą-
gły kształt. Ludzie, z którymi szła, zniknęli w jednym z nich, dużym i kolistym. Wcho-
dząc w owe drzwi do góry, obejrzała się przez ramię. Niebo wyglądało jak promienny,
idealny krąg w cmentarnej czerni.
7
Nie było to miasto z proporcami i złocistymi procesjami, brakowało świątyni, bicia
w dzwony, werbli i śpiewów. Było bardzo zimno, bardzo ciemno, bardzo biednie. I ci-
cho. Jedzenie, posłania, olej do lamp, kuchenki i grzejniki, wszystko, co umożliwiało ży-
cie w Aonie Silong, przywożono ze wschodu na grzbietach minuli lub ludzi, stopniowo,
w maleńkich karawanach, które nie zwracały na siebie niczyjej uwagi, a szły przez wie-
le miesięcy. W lecie mieszkało tu trzydzieści lub czterdzieści osób. %7łyli w grotach. Nie-
którzy przynieśli ze sobą książki, dokumenty, teksty Opowiadania. Zostali tu, by chro-
nić książki, które tu znalazły schronienie, dziesiątki tysięcy tomów sprowadzanych od
lat z wielkiego kontynentu. Zostali, by czytać i studiować, być z książkami, być w gro-
tach pełnych życia.
W pierwszych dniach pobytu w grotach Satti miała wrażenie, że śni sen o ciemności.
Same jaskinie były zdumiewające: nieskończone komnatybańki, łączące się ze sobą na-
wzajem, ciemne ściany, podłogi, sufity przechodzące jeden w drugi w tak mylący spo-
sób, że wydawało się jej, iż fruwa w powietrzu. Dzwięki odbijały się echem, nie sposób
było się zorientować, skąd dochodzą. I wiecznie zbyt mało światła.
Jej grupa rozbiła namioty w wielkiej komnacie. Spali, tuląc się do siebie, by się ogrzać.
W pobliskich jaskiniach stały inne gromady namiotów. Para maz wybrała dla siebie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkla.opx.pl
  •