[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wiosna. Szukam go, widzę: siedzi nad brzegiem, patrzy w wodę i śpiewa!
- Co śpiewał?
- To trudno powiedzieć... Coś bez związku, bez słów i bez sensu, ale śpiewał.
- Z tego chłopca będą jeszcze ludzie! - rzekł Zdzisław z wielką powagą. - Będą ludzie, chociaż się z tobą
zadaje.
- A z tobą nie?
- To właśnie całe jego szczęście. Bóg jest miłosierny i sprawiedliwy.
- Czy mam cię zabić zaraz, czy dopiero jutro?
- Lepiej już jutro, przyjacielu, bo dzisiaj u nas będą na kolację raki - odrzekł Zdzisław. - A czy ty masz
pojęcie, jak ja lubię raki?
III. W drogę, panowie!
Wakacje wymyślono jedynie dlatego, że gdyby kilkuset krzykliwych buszmenów, urwipołciów,
zawadiaków, i innych basałyków przebywało w szkole przez dwanaście miesięcy bez żadnej przerwy,
nieszczęśliwa szkoła musiałaby runąć. Najpotężniejszy budynek nie zdołałby bez wytchnienia
wytrzymać tych wstrząsów i drgań, tych wrzasków i krzyków, którymi lud szkolny objawia swoje
istnienie. W każdej niemal szkole można zauważyć pod koniec roku opadanie tynku z pował i szpary w
podłodze. Okazało się koniecznością wypuszczanie na dwumiesięczną wolność tatarskiej czeredy, aby
można załatać szczerby, pomalować powały, zasklepić pęknięcia w murach i umocnić schody. W
ostatnich dniach czerwca szkoła najwyrazniej jęczy, trzeszczy i drży nocami. Kropla wydrąża skałę non
vi, sed saepe cadendo. Szkoła jest to skała, drążona non vi, sed saepe wrzeszczando. Połączone głosy
kilkuset wspaniałych wyjców są grozną potęgą w przyrodzie. Szkoła jest to dobra i kochająca matka,
ale i najlepsza matka często zatyka sobie uszy, potem ukochane dziatki wypycha na boży świat, aby na
szerokiej przestrzeni wykrzykiwały swoją radość. Wytrzymałość ludzka ma swoje granice. Szkoła, w
której "związek trzech Z" ćwiczył się w mądrości, wypchnęła swoje dziatki w upalny czerwcowy dzień,
pachnący wonią akacji, nabrzmiały nadąsanym buczeniem bąków i upstrzony kolorowymi plamkami
motyli. Słońcu było tak gorąco, że uczyniwszy sobie wachlarz z białych chmur jak z bujnych piór
strusich, chłodziło sobie rozpaloną twarz. Jaskółki zmęczone upałem siadały na telegraficznych drutach
tak gęsto, że najpilniejsze depesze brnęły po nich z trudem. Zdawało się, że tkwiące na łanach pszenicy
strachy na wróble zaczną niedługo zdejmować pogniecione kapelusze z patyka głowy i gałganiaste
odzienia z chudych ramion.
- Strasznie gorąco! - rzekł Zdzisław. - Nie chce mi się gadać, bo mi się zdaje, że słowa oblewają się
potem. Czy tobie też tak gorąco?
- Nie wiem - odrzekł sennie Zenobi.
- Jak możesz nie wiedzieć?
- Po prostu. Jestem umarły z gorąca i niczego nie czuję. Patrz, idzie Zbyszek... Właściwie to nie idzie,
ale się jeszcze porusza.
- Pokój temu domowi! - rzekł Zbyszek radośnie.
- Jakiemu domowi? Przecie siedzimy nad rzeką... Wyrwało ci się jak umarłemu kadzidło.
- W tym wcale nie ma sensu! - zaśmiał się Zbyszek.
- Zmiejesz się jak Piekarski na mękach - rzekł Zdzisław.
- Za gorąco jest na wszelki sens. Siadaj, bo za chwilę otworzę posiedzenie, a posiedzenie musi być na
siedząco.
- Czy leżeć można?
- Można, bylebyś nie zasnął, bo to nie Liga Narodów.
- O, o! - krzyknął Zenobi. - Statek płynie wodą... Takiemu to dobrze! Statek na Wiśle nie był
zdarzeniem wstrząsającym, lecz trzy spojrzenia wlokły się za nim z wyrazem tęsknoty. Wypływał z
miasta rozprażonego jak piec piekarski, zanurzony w chłodnej wodzie, pomiędzy zielone łęgi w daleką
szerokość. Wałęsał się tam rzezwy wiatr, zieleniła się radość nadbrzeżna i każdy znużony dzień kąpał
się w głębokiej rzece. Oni zaś byli bardzo utrudzeni. Gadali wesoło, bo nie umieli inaczej, zdawało się
jednak wszystkim trzem, że powrócili z dalekiej, męczącej podróży, trwającej bez mała dziesięć bitych
miesięcy. Przedzierali się przez mrok i gęstwinę, czasem długo w noc. Pracowali sumiennie,
zapalczywie i ze szlachetnym uporem, a Zbyszek najwięcej z nich. Mało posiadał książek własnych,
więc póznym dopiero wieczorem pożyczał potrzebne od innych, gdy ci inni zrobili swoje. Uczył się przy
stuku ojcowskiego młotka; już był zmęczony, kiedy pochylał się nad książką, bo wracał z dalekich
korepetytorskich wypraw; dlatego dłużej patrzył na brzuchaty okręcik, który na bielańskim zakręcie
zahuczał radośnie, a gdy zniknął, Zbyszek cicho westchnął. Zdzisław spojrzał uważnie na bladą i [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkla.opx.pl
  •