[ Pobierz całość w formacie PDF ]

stare poczucie winy bardzo szybko się psuje i nie nadaje do powtórnego wykorzystania.
Pożegnaliśmy się i Beenie wyszła. Byłem bardzo rozczarowany. Zdawałem sobie sprawę, że
nie jest Albertem Einsteinem, ale wydawało mi się, że ktoś, kto wie o tym, że ma wkrótce
umrzeć, będzie... po prostu będzie wiedział trochę więcej. Jednak wszystko, co mówiła,
brzmiało jak cytaty z tanich poradników psychologicznych, które można kupić w każdym
kiosku. Westchnąłem, ponownie włożyłem okulary i wróciłem do ostatnich stron powieści
Annette Taugwalder.
Nowy Rok przyszedł i minął, a ja myślałem o sylwestrowych wieczorach, jakie Beenie
spędzała z rodziną. Czy pojechała w odwiedziny do Deana i jego żony? A może do córki?
Dlaczego tak dużo mówiła o synu, a prawie wcale o córce? Roberta powinna wiedzieć.
- Ponieważ nie utrzymują żadnych kontaktów. Dziewczyna wyszła za jakiegoś typka, którego
Beenie nie mogła zaakceptować.
- Nie pogodziły się, kiedy zachorowała?
- Nie.
Nie mogłem się zdobyć na wyrzucenie maszynopisu, ale moja mądra żona, jak zwykle,
znalazła rozwiązanie. Idąc za jej radą, znalazłem w archiwach uniwersytetu stary adres
Annette i wysłałem tam powieść, z adnotacją, żeby w razie potrzeby przekazać ją pod
aktualny adres. Przypuszczalnie rodzice dziewczyny mieli własny egzemplarz, ale jeśli nie, to
czekała ich nie lada niespodzianka.
O drugiej w nocy obudziłem Robertę, aby przeczytać jej ten oto fragment z Rousseau:
"Nie opuszczała łóżka od dwóch dni, ale przez cały czas rozmawiała ze wszystkimi
przyciszonym głosem. Kiedy już nie mogła mówić i kiedy zaczęła się agonia, wypuściła
głośno gazy. - Znakomicie! - powiedziała, odwracając się na bok. - Kobieta, która pierdzi, nie
może być martwa. Były to jej ostatnie słowa".
- Powiedz sama, czy to nie wykapana Beenie Rushforth? Wyobrażam sobie, że ona odejdzie
w ten sam sposób: pierdząc, tupiąc i wygrażając miotłą wszystkim bogom!
Roberta sięgnęła po okulary leżące na nocnej szafce, co oznaczało, że ma coś ważnego do
powiedzenia. Podczas zwykłej rozmowy okulary nie były jej do niczego potrzebne, ale kiedy
chodziło o jakąś poważną sprawę, musiała mieć pełną jasność widzenia.
- Wydaje mi się, Scott, że niewłaściwie ją oceniłeś. Chwilami bywa dość obcesowa, ale
jednocześnie jest bardzo wrażliwa. Z jakim smutkiem opowiada o córce! Ta kobieta bardzo
cierpi. Przypuszczam, że rozłąka z dzieckiem sprawia jej większy ból niż choroba. Wiesz,
kiedy tak patrzę na nią i rozmawiam z nią, za każdym razem myślę sobie: "Scott i ja mieliśmy
szczęście, całe mnóstwo szczęścia".
Właśnie zgarniałem śnieg z chodnika przed domem, kiedy przy krawężniku zatrzymała się
toyota Beenie. Wysiadła z samochodu ubrana w wielką, zieloną wojskową kurtkę, którą
dostała od syna po tym, jak zakończył służbę.
- Musimy porozmawiać, Scott.
- O co chodzi, Beenie?
- O tę książkę. Nie powinieneś był posyłać jej rodzicom.
- Skąd wiesz, że to zrobiłem? Od Roberty?
- Po prostu wiem. Takie rzeczy albo się wyrzuca, albo zachowuje, ale nigdy nie przekazuje
innym. To są twoje wspomnienia, nie ich.
- O czym ty mówisz?
- Ja kiedyś zrobiłam to samo i napytałam sobie biedy. Zrobisz, co zechcesz, ale ja mówię ci,
żebyś wiedział: możesz mieć problemy. Wyrzuć albo zachowaj, to jedyny wybór, jaki ci
pozostał. - Musnęła moje ramię, po czym wróciła do samochodu i wyjęła butelkę jakiegoś
środka do czyszczenia. - Wiem, że to trudne, bo wydaje ci się, że nic do niczego nie pasuje,
ale to nieprawda. Zobaczymy się pózniej.
Odprowadziłem ją wzrokiem do drzwi domu. Co miało być trudne? Skąd wiedziała, co
zrobiłem z maszynopisem? Wyrzuć albo zachowaj? Czy ona oszalała?
Wbiłem łopatę w najbliższą pryzmę śniegu i pomaszerowałem energicznym krokiem w
kierunku kuchennego wejścia, przygotowując się do zasadniczej rozmowy z Roberta na temat
Beenie lub z Beenie na temat tego, co tu się właściwie dzieje, do diabła. Zerknąłem przez
okno i zobaczyłem je siedzące przy stole. Beenie wpatrywała się prosto przed siebie i płakała.
Powiedziała coś, po czym potrząsnęła głową i opuściła ją w geście całkowitej rezygnacji.
Stałem i gapiłem się, nie bardzo wiedząc, co począć. Wreszcie Roberta przypadkiem spojrzała
w moją stronę; wskazałem na siebie, a potem na drzwi. Mogę wejść? Jej oczy rozszerzyły się,
a usta wypowiedziały wielkie, bezgłośnie NIE! Wróciłem do odgarniania śniegu.
Kiedy wreszcie uporałem się z chodnikiem i ciągnącą się chyba bez końca ścieżką łączącą go
z frontowymi drzwiami, zacząłem się zastanawiać, czy mogę już bezpiecznie wrócić do
domu. Działo się mnóstwo dziwnych rzeczy, a wszystkie miały związek z naszą sprzątaczką.
- Scott?
- Tak! Okropnie tu zimno! Czy wolno mi wejść do własnego domu? A może właśnie
pokonujemy kolejny małżeński kryzys?
- Wchodz.
Pomimo nie najlepszego nastroju wystawiłem czujnie wszystkie anteny, ale sygnały, jakie
odebrałem, nie były zachęcające. Roberta czekała na mnie ze skrzyżowanymi rękoma. Zły
znak. Jej twarz przypominała kamienną maskę. Drugi zły znak. Moja żona jest pogodną,
życzliwą osobą - wpada we wściekłość nie częściej niż raz na dwa miesiące, ale kiedy już się
to zdarzy, można być pewnym, że jej gniew jest całkowicie uzasadniony.
- Co się stało, kochanie?
- To się stało, że pójdziemy razem na lunch, żebyś mógł mi to wyjaśnić.
Przez cztery lata mieszkaliśmy w Hale w Teksasie. Jedno z nielicznych miłych wspomnień,
jakie stamtąd zachowałem, dotyczy baru Pod Samotną Gwiazdą, gdzie piłem piwo z Glendą
Revelle, chyba najładniejszą studentką, jaką kiedykolwiek miałem. Każdy uczciwy
nauczyciel przyzna, że przynajmniej raz w swojej karierze natrafił na młodą osóbkę, która
byłaby w stanie przewrócić jego świat do góry nogami. Niektórzy decydują się na to, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkla.opx.pl
  •