[ Pobierz całość w formacie PDF ]

cą .
Zwiatek rozejrzał się niespokojnie. Co robić w takiej sytuacji? Czy ryzykować
spotkanie z Mułłą? Opowiedzieć mu o opryszkach w kanale, o uwięzieniu chłop-
ców, o zamachu na fabrykę i prosić o pomoc? To byłoby najprostsze wyjście.
Ale czy zdoła Mulle wytłumaczyć całą grozę położenia? Czy Mułła mu uwierzy?
Bardzo wątpliwe. Mułła za grosz nie ufał żadnemu chłopcu. Słaba nadzieja, że
Zwiatkowi uda się go przekonać. Natomiast bardzo prawdopodobne, że zatrzyma
Zwiatka, sprawi mu lanie albo jeszcze gorzej. . . A tymczasem upłyną drogocenne
sekundy i wszystko przepadnie. Złoczyńcy realizują swój plan. Nie, nie wolno ry-
zykować. Nie wolno tracić czasu. Już lepiej przeprawić się przez dziurę w murze
albo przez Bagno. To dalej, ale za to bezpieczniej.
Nie namyślając się dłużej, Zwiatek rzucił się w dół Ogrodu. Gdzieś nad nim
rozległ się łopot wielu skrzydeł i przerazliwe krakanie. Musiał spłoszyć stado
gawronów, których tu było pełno. Zwiatka obleciał nagły strach. Te gawrony mo-
gą go zdradzić. Niepotrzebnie go nerwy poniosły. Teraz już wie, że popełnił za-
sadniczy błąd. Powinien zaczekać spokojnie, aż Mułła z Szaszą przejdzie koło
jego kryjówki, i dopiero wtedy ruszyć z miejsca.
Tak, to był niewybaczalny błąd. Wszystko od razu potoczyło się jak najgorzej.
Nie tylko spłoszone gawrony, ale i odgłos kroków, i trzask łamanego pod stopami
Zwiatka chrustu zwróciły natychmiast uwagę Mułły. Spojrzał od razu w tę stro-
nę i zauważył między drzewami uciekającego chłopca. Pokazał go laską Szaszy
i obaj rzucili się w pogoń.
Mułła był niegrozny. Wiek i tusza nie pozwalały mu dopędzić chłopca. Na-
tomiast z Szaszą była inna sprawa. Mimo że Zwiatek biegł, co sił w nogach,
i zręcznie kluczył między drzewami, Szasza był szybszy. Na domiar złego Zwia-
tek potknął się o jakiś wystający korzeń i rąbnął jak długi na mech. Zerwał się
wprawdzie błyskawicznie, ale Szasza już był przy nim. Złapał go mocno za koł-
nierz i mimo rozpaczliwego oporu podprowadził do nadbiegającego stróża.
 A, jesteś, wisielcze  zasapał Mułła.  Mało jeszcze dzisiaj było awan-
tur?! Znów coś knujecie? Gadaj zaraz, gdzie tamci.
 Niech pan mnie puści!  wyrywał się rozpaczliwie Zwiatek.  Niech pan
mnie puści! Tam w kanałach bandyci. . . Ja muszę na milicję. . .
 Co takiego?!  zmarszczył brwi Mułła.
 Mówię. . . Złodzieje w kanałach. . . chcą ukraść  wirusa . Dostali się do
zakładów. . . Uwięzili chłopców. Nie ma ani chwili czasu, ani chwili. . . trzeba
alarmować. To bardzo grozne. . . Proszę pana, panie Mułła, niech pan mnie pu-
ści  powtarzał błagalnie.
Z rozpaczy nie zauważył nawet, że użył w stosunku do stróża przezwiska. To
rozzłościło do reszty Abdulewicza i pogrzebało na amen wszelkie szanse porozu-
mienia.
189
 Ach, ty obwiesiu! Taki mały i już sobie pozwala! Czekaj, ja ci pokażę drwić
ze starszych!
 Ja nie drwię  wykrztusił ze łzami w oczach Zwiatek  niech pan mi
uwierzy. To bardzo poważna sprawa! Straszne niebezpieczeństwo.
Mułła roześmiał się szyderczo.
 Znam się na waszych sposobach. Za stary wróbel jestem. Nie wezmiesz
mnie na plewy, mój chłopcze. Przedtem były skarby, a teraz bandyci. . . Gadaj
szybko, gdzie reszta twoich kumpli. Ja wiem, że was było czterech.
 No, właśnie mówię, że zostali złapani. . . Pan wie, tam gdzie rozbity
czołg. . . tam jest wejście i bandyci. . .
Mułła zniecierpliwił się i krzyknął ostro:
 Ja was oduczę głupich żartów. Za dobry jeszcze byłem dla was. Za łagodny.
Ale teraz dobiorę się wam do skóry. . . Bandyci, cholewa, szkoda, że nie Marsja-
nie. Prowadz go, Szasza!  skinął na niemowę i ruszył w kierunku stróżówki,
mrucząc ze złością:  Odechce wam się raz na zawsze pętania po Ogrodzie. Co
wyście się tak uwzięli na ten Ogród, hultaje!
Nie zważając na tłumaczenia i żarliwe prośby nieszczęsnego chłopca, zapro-
wadził go na swoje obejście. Chwilę zastanawiał się, co zrobić z jeńcem, wreszcie
otworzył chlewik, gdzie trzymał świnki, i wepchnął tam Zwiatka.
 Poczekasz sobie tutaj  zasapał  aż nie wyłapiemy reszty. A potem
zawiadomimy ojców. Niech przyjdą po was osobiście i przekonają się, co z was
za gagatki.
To mówiąc, zamknął chlewik na kłódkę i nie przestając gderać pod nosem,
oddalił się wraz z Szaszą szukać pozostałych intruzów.
 Niech pan mnie puści! Pan nie wie, co pan robi! Niech pan mnie puści!
Będzie pan żałował!  krzyczał rozpaczliwie Zwiatek, szarpiąc drzwiczki, ale
nadaremnie.
Jego krzyki ginęły zresztą w przerazliwym kwiku nierogacizny. Zwinie, za-
skoczone obecnością niezwykłego współlokatora w chlewie i przerażone jego za-
chowaniem, kłębiły się po ciasnej przestrzeni. Ich białe, opasłe cielska raz po raz
migotały w ciemności. Wreszcie któraś z nich przewróciła koryto i jego zawar-
tość wylała się na nogi Zwiatka. To dopiero ostudziło go nieco. Otarł się słomą
z obrzydzeniem i zaczął zastanawiać się nad sytuacją. Krzyki i bezsilne szamo-
tania nic nie pomogą. Zaczął dokładnie sprawdzać drewniane ściany w chlewiku.
Ale chlew był zbudowany solidnie i wszystkie deski trzymały się mocno. Nie by-
ło mowy, żeby którąś oderwać. Co robić? Co robić? Bezradnie rozglądał się po
więzieniu. Głupie położenie, najgłupsze, jakie może być. Czy po to wyrwał się
z kamiennego lochu, żeby teraz gnić w jakimś nędznym chlewie? To się nazywa
ironia losu.
190
Pomyślał o kolegach. Biedacy, pewnie sądzą, że jest już na milicji, że prowadzi
do nich pomoc. . . Tak liczyli na niego. A tymczasem. . . Ech, płakać się chce.
Zaszlochał cicho i bezsilnie.
Zwinie ośmielone jego spokojem przestały już szaleć i zaczęły z kolei obwą-
chiwać go ciekawie, chrząkając przyjacielsko. Zrezygnowany Zwiatek nawet nie
próbował się bronić przed tymi świńskimi objawami sympatii, dopiero, gdy jeden
z wieprzów bezceremonialnie, sapiąc i niuchając, wsadził mu ryj do kieszeni i wy-
ciągnął z niej chustkę do nosa, Zwiatek odsunął go stanowczo. Ale co to? Z kie-
szeni wraz z chustką wypadło coś ciężkiego na słomę. To scyzoryk. %7łe też o nim
zapomniał. Podniósł go pośpiesznie i otworzył. Serce zabiło mu mocno. Bądz co
bądz jakieś narzędzie! Nie, nie podda się tak łatwo losowi. Spróbował ostrza na
drzewie drzwiczek. Drzewo było dość miękkie. Aatwo poddawało się ostrzu. Ze-
rwał się na nogi i począł żmudnie nacinać kant drzwiczek tuż przy kłódce, a potem
odłupywać drzazgę po drzazdze, wzdłuż słojów, cierpliwie i wytrwale. . .
Rozdział XXII
 No i co teraz?  zapytał Michał, kiedy zostali sami.  Trzeba skorzystać
z tego, że Zwiatek nas odemknął.
 Nie mamy ani chwili do stracenia  powiedział Andrzej  ci dranie lada
chwila mogą wynieść swój łup.
 A jeśli oni naprawdę szukają tylko skrzyń Szwajsa?  zauważył Michał.
 Bzdura. Nie wiadomo, czy w ogóle istnieją jakieś skrzynie.
 Bosman nie skłamał  rzekł urażony Michał.  Ty nie znasz Bosmana.
 Nie, to są większe dranie, ja ci mówię. Nie wyglądają na wariatów, któ-
rzy szukają skarbów. Zresztą, tak czy owak, nie możemy ryzykować, że obrabują
wzorcownię.
 Co więc chcesz zrobić?
 Iść i przekonać się, czy naprawdę przechodzą tymi kanałami do fabryki.
 A jeśli tak? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkla.opx.pl
  •