[ Pobierz całość w formacie PDF ]

niniejszym, że został Pan przeniesiony na naszej liście przyjaciół z miejsca numer trzy na miejsce
numer czterdzieści osiem (poniżej Chwistka) . Oznaczało to już zupełne peryferie przyjazni.
Galeria typów warszawskich ograniczała się prawie wyłącznie do inteligencji i mieszczaostwa.
Arystokracja, kosmopolityczna w najgorszym tego słowa znaczeniu, niczym nie przyczyniała się do
specyficznego charakteru stolicy. W wieku dziewiętnastym wielcy panowie odgrywali jeszcze pewną
rolę i oddziaływali na imaginację ulicy. Cieszył się popularnością wesoły hulaka Gucio Potocki, ale już
syn jego, Maurycy, był jednym z najbardziej ponurych ludzi, jakich zdarzyło mi się spotkad. Kiedyś w
restauracji  Astoria , gdzie toczyła się rozmowa na temat nowego prawodawstwa i kary śmierci, do
tej dyskusji, w której brał udział Stefan %7łeromski, Bronisława Ostrowska i Jan Lechoo - wtrącił się
niespodziewanie Maurycy Potocki mówiąc powoli i dobitnie: - A ja jestem zwolennikiem śmierci w
ogóle, a kary śmierci w szczególności.
Zwiat przestępczy, a zwłaszcza włamywacze warszawscy górowali pod wieloma względami nad
arystokracją stolicy. Ich czyny przestępcze nie dorównywały w szkodliwości społecznej wielkiej
magnaterii, mieli za to więcej oryginalności i specyficzną sławą opromieniali Warszawę. Gdy w
Odessie odkryto podkop i włamanie do filii banku paostwa, dyrekcja wydała komunikat specjalny,
który stwierdzał kategorycznie, że włamania dokonali  nie odeskie, a warszawskie . Był to poważny
argument, który istotnie przekonał opinię publiczną, że dyrekcja banku nie ponosi winy. Bezradnośd
bowiem wobec włamywaczy warszawskich była powszechnie zrozumiała.
Ilośd oryginałów, barwnośd typów była wynikiem stabilizacji życia i względnej pogody warszawskiego
świata mieszczaoskiego. %7łycie moje było zawsze związane z Warszawą.
Podróżowałem wiele, ale moje podróże były podobne do przerzucania niecierpliwą ręką albumu z
pięknymi widokami.
Odnajdywałem Warszawę w najdalszych moich podróżach. Język polski przybliżał mi ją nieraz
najbardziej niespodziewanie. Pamiętam, jadąc koleją z Parangua do Kurytyby z moim przyjacielem
Stanisławem Balioskim, zmęczony brazylijskim żarem tropikalnym, powiedziałem do Stasia: -
Strasznie gorąco, szkoda, że nic do picia nie wzięliśmy na drogę. - Zaro będzie stacja, to się napijecie -
powiedział najczystszą gwarą mazurską przechodzący właśnie przez nasz wagon konduktor, czarny
Negr o wełnistych włosach. Zatkało nas na chwilę zdziwienie, ale fakt ten łatwo dał się wytłumaczyd.
W stanie Parana było wtedy około dwustu tysięcy polskich kolonistów; ponieważ ludnośd całej Parany
wynosiła nie więcej niż trzysta tysięcy, mniejszośd składająca się z Murzynów, Portugalczyków,
Włochów, Niemców czy Ukraioców znała trochę język polski, co było pomocne przy handlu z polskimi
farmerami. W Kurytybie chodziłem często do małej kawiarenki noszącej szumną nazwę  Nova
Varsovia - Daj wody sodowej - mówiłem do małego usługującego Murzynka. - Z sokiem czy bez? j-
pytał Murzynek i zawsze wydawało się to czymś zaskakującym i zabawnym.
W czasie młodzieoczej podróży na Wschód parę tygodni spędziłem w Palestynie. Nie było jeszcze
wtedy paostwa Izrael, nie było ambasad, armii i sztandarów. Gdy wylądowałem w Jaffie, urzędnik
paszportowy nie patrząc na moje papiery spytał po polsku: - Co słychad w Warszawie? Co robi Ficio? -
Ficiem nazywaliśmy znanego kapelmistrza Filharmonii Warszawskiej, Grzegorza Fitelberga. Urzędnik
ten był kiedyś trzecim skrzypkiem w orkiestrze warszawskiej, a obecnie bardziej przypominał portiera
w wielkiej kamienicy niż paostwowego funkcjonariusza. Wiedział, gdzie się w danej chwili znajduje
niemal każdy mieszkaniec Palestyny.
Mówiłem po polsku w Jerozolimie i w Tyberiadzie, Kairze i Assuanie, w Mexico City i Rio de Janeiro, w
Oslo, w Dakarze, w Krynicy i w Urugwaju. W Stanach Zjednoczonych mówiłem po polsku z
robotnikami u Forda, z windziarzami, kelnerami, z sekretarką mera La Guardii i z wieloma wybitnymi
publicystami i dziennikarzami amerykaoskimi. Dośd osobliwego warszawianina spotkałem w
Pittsburgu. Był to przystojny blondyn o marzycielskich niebieskich oczach i nazywał się Daszower.
Zaciekawiła mnie ta powierzchownośd słowiaoska połączona z nazwiskiem o brzmieniu niezbyt
polskim. Spytałem się wspólnych znajomych, czy pan Daszower jest %7łydem. - Jaki on tam %7łyd -
odpowiedziano mi - to Polak z dobrej ziemiaoskiej rodziny, nazywa się Daszewski, ale ponieważ
zajmuje się handlem skórami, a ta gałąz handlu w Pittsburgu jest całkowicie w rękach żydowskich,
zmienił sobie dla interesu nazwisko na Daszower. - Przyznam, że był to wypadek dośd odosobniony. Z
łatwością mógłbym tu zacytowad parę przykładów odwrotnych i to nie tylko w handlu skórami, i nie
tylko w Pittsburgu.
odróżowałem wiele, ale najważniejsze zawsze były nie wyjazdy, ale powroty. Wracałem
głodny i spragniony Warszawy, aż przyszedł dzieo rozstania tragicznego.
P
Piątego września 1939 toku wyjechaliśmy z Tuwimem z Warszawy do Kazimierza nad Wisłą,
aby tam po drugiej stronie Wisły, przeczekad pierwszy okres wojny. Rozumowanie nasze było bardzo
proste. Ponieważ czołgi niemieckie, jak wiadomo, zrobione były z tektury, nie będą one mogły przejśd
Wisły, a jakby próbowały, to się rozkleją. W Kazimierzu żona moja wynajęła pokój i dała sto złotych
zadatku. Ponieważ nasze informacje o czołgach niemieckich nie były całkowicie ścisłe i Niemcy tego
samego dnia byli pod Puławami, wyjechaliśmy natychmiast. W Krzemieocu żona moja wynajęła pokój
i dała już tylko pięddziesiąt złotych zadatku, po czym wyjechaliśmy z Krzemieoca w pół godziny po tej
transakcji. A w Zaleszczykach nie zdążyliśmy nawet wynająd pokoju.
Z Tuwimem rozstaliśmy się w Kazimierzu nad Wisłą. Znalazł miejsce w jakimś samochodzie, a my z
Grydzewskim dalej jechaliśmy wynajętą furmanką. W Krzemieocu spotkaliśmy się ze Stasiem
Balioskim, uroczym poetą i serdecznym moim przyjacielem, który niestety został na emigracji. Staś
wiózł ze sobą teczkę z całą niemal korespondencją Mickiewicza do Odyoca, z którym był
spokrewniony. Wiózł wiele innych skarbów: starkę napoleooską i szkatułkę z biżuterią rodzinną. Gdy
odzywały się syreny alarmu lotniczego, Staś gorączkowo rozdawał klejnoty, które po odwołaniu
alarmu skrupulatnie nam odbierał.
Jechaliśmy piękną okolicą, szlakiem wojen sienkiewiczowskich, a wspaniała pogoda wrześniowa
dodawała uroku znanym z  Potopu Wiśniowcom i Zbarażom. Przygody nasze nie odbiegały jeszcze
bardzo od sienkiewiczowskich ucieczek i pościgów. Pozornie była to wciąż jeszcze wojna z książek dla
młodzieży, wojna drobnych zdarzeo zabawnych, przyjaznych przekomarzao, dobrego apetytu i
niczym nie usprawiedliwionego optymizmu. W ślad za nami szła fala bombardowao lotniczych.
Niegrozne to były naloty, jeśliby je mierzyd skalą spustoszeo pózniej nam znanych, ale efekt dwu czy
trzech bomb rzuconych przez samolot niemiecki na spokojną osadę czy miasteczko kresowe był
piorunujący. W Hrubieszowie, Tarnopolu, Krzemieocu, Wiśniowcu otwarte były restauracje i sklepiki, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkla.opx.pl
  •