[ Pobierz całość w formacie PDF ]

I rzeczywiście. Składa na piśmie zamówienie i jest w porządku.
A jeśli narusza czasem to dane sobie słowo, to naprawdę na krótko. Wystarczy,
jeśli poczuje ból w okolicy mostka, pójdzie do lekarza i usłyszy:  Panie Rudny. Trzeba się
cieszyć życiem, a nie martwić maszynami - i powraca do pisania zamówień.
Wtedy już nie czuje bólu i przychodzi do szpitala tylko prywatnie, w gości, piątego
czerwca w rocznicę swojej operacji, i przynosi trzy bukiety kwiatów. Jeden wręcza
Profesorowi, drugi doktorowi Edelmanowi, a trzeci niesie doktor Elżbiecie Chętkowskiej i
kładzie na jej grobie, na Radogoszczu.
- Skończyła się akcja, ty żyłeś...
- W getcie zostało sześćdziesiąt tysięcy %7łydów. Ci, co zostali, teraz rozumieli już
wszystko: co to znaczy  wysiedlenie i że nie wolno czekać. Postanowiliśmy stworzyć
jedną organizację wojskową dla całego getta, co zresztą nie było proste, bo jedni do
drugich nie mieli zaufania, my do syjonistów, oni do nas, ale teraz to, oczywiście, nie
miało już znaczenia. Utworzyliśmy jedną organizację bojową, %7łOB.
Było nas pięćset osób. W styczniu jednak znów była akcja i z pięciuset zostało
osiemdziesięciu. W tej styczniowej akcji ludzie po raz pierwszy nie szli dobrowolnie na
śmierć. Zastrzeliliśmy kilku Niemców na Muranowskiej, Franciszkańskiej, Miłej i
Zamenhofa, były to pierwsze strzały w getcie i zrobiły duże wrażenie po aryjskiej stronie:
działo się to przed wielkimi akcjami zbrojnymi polskiego ruchu oporu. Władysław Szlengel,
poeta, który pisał w getcie wiersze i miał kompleks potulnej śmierci, zdążył jeszcze
napisać wiersz o tych strzałach. Nazywał się  Kontratak . Posłuchaj:
 ...Słyszysz, niemiecki Boże,
jak modlą się %7łydzi w dzikich domach
trzymając w ręku łom czy żerdz.
Prosimy Cię, Boże, o walkę krwawą,
błagamy Cię o gwałtowną śmierć.
Niech nasze oczy przed skonaniem
nie widzą, jak się wloką szyny,
ale dłoniom daj celność, Panie...
Jak purpurowe krwiste kwiaty
z Niskiej i Miłej, z Muranowa
wykwita płomień naszych luf,
to wiosna nasza, to kontratak,
to wino walki uderza do głów,
to nasze lasy partyzanckie -
zaułki Dzikiej i Ostrowskiej...

Dla ścisłości powiem ci, że  naszych luf , z których wykwitał płomień, było wtedy w
getcie dziesięć. Dostaliśmy te pistolety od AL.
Grupa Anielewicza, którą prowadzono na Umschalgplatz i która nie miała broni,
zaczęła bić Niemców rękami. Grupa Pelca, takiego osiemnastoletniego chłopca, drukarza,
którą doprowadzono na plac, odmówiła wejścia do wagonu i Van Oeppen, komendant
Treblinki, rozstrzelał ich wszystkich - sześćdziesięciu ludzi na miejscu. Radiostacja
Kościuszki, pamiętam, nadawała wtedy apele zagrzewające naród do walki. Jakaś kobieta
krzyczała:  Do broni ,  Do broni na tle efektów dzwiękowych, które naśladowały szczęK
oręża. Zastanawialiśmy się, czym oni tam szczękają, bo co do nas, to mieliśmy wtedy
sześćdziesiąt pistoletów - od PPR i AK.
- A wiesz, kto to krzyczał? Rysia Hanin.
W radiostacji w Kujbyszewie czytała wtedy komunikaty, wiersze i apele.
Powiedziała, że nie można wykluczyć, iż to ona wzywała was do broni... Ale wcale nie
szczękali prawdziwym orężem. Rysia Hanin mówi, że w radiu nic nie brzmi tak fałszywie,
jak autentyczne dzwięki...
- Kiedyś Anielewicz chciał zdobyć jeszcze jeden rewolwer. Zabił na Miłej
werkszuca, a po południu tego samego dnia przyjechali Niemcy i w odwet wygarnęli
wszystkich z Zamenhofa - od Miłej do placu Muranowskiego, kilkaset osób. Byliśmy na
niego wściekli. Chcieliśmy nawet... Zresztą mniejsza z tym.
W tym domu, od którego zaczęli wygarniać, na rogu Miłej i Zamenhofa, mieszkał
mój kolega Hennoch Rus. (To on zresztą przeważył decyzję utworzenia jednej organizacji
bojowej w getcie: dyskusja trwała wiele godzin i głosowano kilka razy, ale nie można było
nic ustalić, bo za każdym razem tyle samo głosów było przeciw, co za. W końcu Hennoch
właśnie zmienił zdanie, podniósł rękę i zapadła decyzja o utworzeniu %7łOB-u.)
Hennoch Rus miał synka. Na początku wojny mały zachorował, potrzebna mu była
transfuzja, dałem mu swoją krew, ale zaraz po transfuzji dziecko zmarło. Przypuszczalnie
wstrząs po krwi, to się czasami zdarza. Hennoch nie powiedział nic, ale mnie odtąd
unikał: w końcu to moja krew zabiła jego dziecko. Dopiero kiedy zaczęła się akcja,
powiedział:  Dzięki tobie mój syn zmarł w domu, jak człowiek. Jestem ci wdzięczny .
Gromadziliśmy wtedy broń.
Szmuglowaliśmy ją z aryjskiej strony (siłą braliśmy pieniądze od różnych instytucji i
prywatnych osób), wydawaliśmy także gazetki - nasze łączniczki woziły je po Polsce...
- Ile płaciliście za rewolwer?
- Od trzech do piętnastu tysięcy. Im bliżej kwietnia, tym drożej: zapotrzebowanie na
rynku było większe.
- A ile płaciło się za ukrywanie %7łyda po aryjskiej stronie?
- Dwa, pięć tysięcy. Rozmaicie. W zależności od tego, czy człowiek był podobny do
%7łyda, czy mówił z akcentem i czy był mężczyzną, czy kobietą.
- Więc za jeden rewolwer można było ukrywać przez miesiąc jednego człowieka.
Albo dwóch. Albo trzech nawet.
- Można też było za jeden rewolwer wykupić jednego %7łyda od szmalcownika.
- Gdyby wtedy postawiono przed wami ten wybór: jeden rewolwer czy życie
jednego człowieka przez miesiąc...
- Nie stawiano takiego wyboru. Może nawet i lepiej, że nie stawiano.
- Wasze łączniczki woziły gazetki po Polsce...
- Jedna dziewczyna jezdziła z nimi do Piotrkowa do getta. W getcie piotrkowskim
byli w gminie nasi ludzie i panował tam wyjątkowy porządek: nie było kantów i
sprawiedliwie dzielono jedzenie i pracę. Ale myśmy byli wtedy młodzi i bezkompromisowi i
uważaliśmy, że nie wolno pracować w gminie, bo to jest kolaboracja. Kazaliśmy im uciec
stamtąd i przyjechało wtedy do Warszawy parę osób, które trzeba było ukryć, bo Niemcy
wszystkich tych radnych z Piotrkowa poszukiwali. Ja opiekowałem się rodziną
Kellermanów. Dwa dni przed końcem akcji likwidacyjnej, kiedy wyprowadzano nas z
Umschlagplatzu po numerki, zobaczyłem Kellermana. Stał za drzwiami budynku
szpitalnego - były to kiedyś oszklone drzwi, ale szyby wybito, a dziury załatano deskami -
w szparze między tymi deskami widziałem jego twarz. Dałem mu znak ręką, że widzę go i
że po niego przyjdę - i wyprowadzili nas. Wróciłem po paru godzinach, ale za drzwiami nie
było nikogo.
Wiesz - widziałem tylu ludzi idących na plac i przedtem, i potem, ale tylko przed
tym dwojgiem chciałbym się wytłumaczyć, bo miałem się nimi opiekować, i powiedziałem
im, że przyjdę, i oni do ostatnich chwil czekali na mnie - a ja przyszedłem za pózno.
- Co było z łączniczką, która jezdziła do Piotrkowa do getta?
- Nic. Kiedyś w drodze powrotnej złapali ją Ukraińcy i chcieli zastrzelić, ale nasi
ludzie zdołali wetknąć im jakieś pieniądze; Ukraińcy postawili ją nad grobem, strzelili
ślepymi nabojami, ona udała, że pada, a potem nadal woziła do Piotrkowa te gazetki.
Gazetki odbijaliśmy na powielaczu. Powielacz mieliśmy na Wałowej i któregoś dnia
trzeba go było przenieść, ale spotkaliśmy po drodze kilku żydowskich policjantów. My
mamy na plecach maszynę, a oni nas otaczają i chcą prowadzić na Umschlagplatz. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkla.opx.pl
  •