[ Pobierz całość w formacie PDF ]

tem przez kolejny, coraz żywszym krokiem. Ogromny gobelin przedstawiający narodziny Wenus. Osiem-
nastowieczne portrety właścicieli domu w strojach rzymskich dostojników. Paulinie przychodzi na myśl, że
dla ludzi, którzy nie są obeznani z szyfrem mitologii klasycznej, system, z jakim to miejsce do niej się od-
wołuje, musi wydawać się coraz bardziej niejasny.
Paulina i Teresa kończą przyśpieszony obchód domu i wychodzą na taras na tyłach, gdzie można
już wypuścić Luke'a, żeby sam się poruszał. W końcu dołączają do nich pozostali.
- Którędy szłaś do klońcia, Tereso? - pyta James.
- Tamtędy... Nie, nie pierwszą w prawo, drugą. James rusza z wahaniem.
- James ma cudowne zdolności do gubienia się - wyjaśnia Carol. - Gubi się już w odległości jakieś
sto jardów od naszego mieszkania.
- Tereso - proponuje Maurice - zrób Jamesowi tę przysługę i pokaż mu drogę.
- Okay - mówi Teresa spokojnie. - Zaczekaj, James, pójdę z tobą.
R
L
T
Idzie za Jamesem, posadziwszy sobie Luke'a na biodrze. Paulina wędruje kilka jardów wzdłuż ta-
rasu, podziwiając obramowanie z kwiatów i czekając na ich powrót. Po minucie ogląda się i widzi, że Ma-
urice'a i Carol już nie ma. Wygląda na to, że nie chcieli czekać. Stali o kilka jardów od niej, jakby nie mieli
zamiaru się ruszać, a teraz ich nie ma.
Paulina nadal przygląda się rabatom kwiatów. Mija trochę czasu, zanim pojawiają się Teresa i Ja-
mes. Teresa wstąpiła do kawiarenki, żeby kupić Luke'owi herbatniki.
- Gdzie reszta? - pyta.
- Pewnie poszli naprzód - odpowiada Paulina. - Może myśleli, że się z wami miną. Pewnie was
szukają. Te ogrody są niezwykle rozległe. - Zagląda do planu w broszurze. - Rośliny wodne... aleja cisów...
fontanna.
- Nie ma sprawy - uspokaja James. - Spotkamy się prędzej czy pózniej.
Ogrody zostały zręcznie przystosowane do krajobrazu. Trawnik tworzy płaskowyż, kończący się
długą balustradą, poniżej której zbocze wzgórza spływa w dół sekwencją trawiastych tarasów obramowa-
nych kwiatami. Na dole jest sadzawka z roślinami wodnymi; tarasowate zbocze otaczają wysokie żywo-
płoty, które osłaniają dalsze ogrodzone miejsca. Paulina, James i Teresa przystają na końcu trawnika, żeby
oprzeć się o balustradę i zorientować w położeniu.
- Powinniśmy zejść na dół - proponuje James. - Niewiarygodnie wielkie lilie wodne, aż stąd je wi-
dać.
Zcieżka w dół zbocza jest bardzo stroma i sprawia wrażenie śliskiej. Teresa wskazuje na nią, mó-
wiąc, że tędy trudno będzie wprowadzić wózek z powrotem.
- Może po drugiej stronie jest jakaś łatwiejsza droga. Pójdę zobaczyć - ofiarowuje się Paulina.
Odchodzi. Luke wynalazł sobie zabawę: rzuca patyczki za balustradę, James opowiada Teresie, że
Maurice nagle zdecydował się napisać od nowa cały rozdział, co trochę przeciągnie całą sprawę, ale nic się
nie stanie, Maurice jest dla siebie najostrzejszym krytykiem i skoro widzi to w taki sposób...
Paulina dociera prawie do końca balustrady. Rzeczywiście, tutaj droga do sadzawki z roślinami
wodnymi wygląda na łatwiejszą. Przystaje, żeby spojrzeć w dół na część ogrodzoną żywopłotem, gdzie
pośród trawy rozpościera konary klon, pod którym stoją zwróceni ku sobie twarzą kobieta i mężczyzna.
Maurice i Carol. Są daleko. Nie można dojrzeć wyrazu ich twarzy. Ale wyczuwa się bezruch, na-
pięcie. Maurice mówi, szkicuje coś ręką. Carol zdjęła okulary przeciwsłoneczne i stoi, unosząc głowę i
patrząc na niego uważnie. A potem on kładzie jej ręce na obydwu ramionach, trzyma ją i stoją tak przez
kilka sekund, zanim pozwoli jej odejść.
Paulina się odwraca i zmierza z powrotem. Spotyka Jamesa i Teresę idących jej naprzeciw.
- Nie - mówi - z tej strony jest tak samo stromo. Może zostawimy wózek tutaj i zniesiemy Luke'a na
dół?
Na sadzawce pływają kremowe lilie pośród lśniących, dużych liści. Są tu błękitne trzciny, spore
kępy irysów i ciekawie prążkowane ważki. Jamesowi i Teresie bardzo się to podoba, a Paulina najwidocz-
R
L
T
niej podziela ich zachwyt. Ona także wykrzykuje na widok rośliny o gigantycznych liściach, wyglądającej
jak jakaś zjawa z filmu science fiction. Pokazuje Luke'owi wodne pajączki i czerwonawy błysk złotej rybki
pływającej między liśćmi wodnych lilii.
A oto Maurice i Carol pojawiają się na ścieżce prowadzącej na górny taras.
- Ach, tu jesteście...! - wykrzykuje Carol. - Nie mieliśmy pojęcia, gdzieście się podziali. Szukaliśmy
was po tamtej stronie.
- Cześć! - mówi Teresa. - Spójrzcie na te zdumiewające ważki.
- Jak małe helikoptery - powiada James.
Obejmuje Carol ramieniem. Ona opiera się o niego, mrużąc oczy w słońcu, uśmiecha się. Szuka po
omacku okularów w kieszeni za dużej zielonej koszuli, jaką włożyła do białych dżinsów, i wkłada je po-
nownie. Tonie w tej koszuli niemal aż po ciemne okulary, co czyni ją podobną do dziecka, które pożyczyło
strój od kogoś dorosłego. Paulina jej się przygląda.  Och, znam cię - myśli - rozpoznaję cię. Na dłuższą
metę nie ma cię ani tu, ani tam, ale w tej chwili, teraz, jesteś tutaj, a ja widzę i ciebie, i te, które przyjdą po
tobie, i chce mi się rzygać".
Teresa przykucnęła obok sadzawki, trzymając Luke'a z tyłu za spodnie, żeby nie wpadł do wody.
- Ta! - mówi Luke, wskazując na ważki, na rybki, lilie, na to całe migocące połyskujące drżące do-
znanie.
- Podoba mu się - Teresa zwraca się do Maurice'a, który patrzy na nich z góry. Ma słomkowy kape-
lusz, który rzuca kraciasty cień na jej twarz; policzki i nos są w słonecznej siateczce. Rozjaśniona podnosi
głowę, spogląda na Maurice'a. - Możesz go wziąć na chwilę? - pyta. - Sięgnę po ten patyk.
Maurice się pochyla, żeby przytrzymać Luke'a. Teresa podnosi patyk i wyciąga go, trącając łagod-
nie kępkę trawy, w której przykucnął brązowy kamień. Kamień wskakuje do wody. Luke przygląda się
temu zdumiony. Teresa śmieje się z zadowoleniem.
- To jego pierwsza żaba - mówi.
- Chyba ropucha? - prostuje Maurice. - Czy żaby nie są zielone?
- %7łaba, ropucha, wszystko jedno... - Teresa promienieje, szczęśliwa, porwana jednym ze swoich na-
głych przypływów zadowolenia, do których jest skłonna. - Cieszę się, że tutaj zeszliśmy - ciągnie. - To
wspaniałe miejsce. Nie uważasz?
- Zwietne - zgadza się Maurice.
- Patrzcie! Wasza żaba schowała się teraz pod liściem lilii - mówi Carol. - Widzę jej łapę.
I stoją tak wszyscy na tym życzliwym miejscu w ten wyjątkowo piękny błękitny dzień, przygląda-
jąc się żabie w sadzawce.
- Przysięgam ci! - oświadcza Harry. - To już skończone. Zagryzając wargę, patrzy jej prosto w oczy
spojrzeniem, które jest bezkompromisowe, niezachwiane, które sugeruje skruchę i lęk. Złożone spojrzenie.
Spojrzenie, którego Paulina dotąd nie doświadczyła. Już to samo odbiera odwagę. Paulina stoi nieporuszo-
na. Nie mówi nic.
R
L
T
- Skończone. Kaput. W przyszłym semestrze już jej tu nie będzie. Dostała wykłady w Leeds.
- Dlaczego? - pyta w końcu Paulina. - Dlaczego ona? Dlaczego w ogóle ktoś?
Harry spuszcza wzrok. Przybiera minę, która ma oznaczać wstyd, zażenowanie, zakłopotanie, co
kto woli.
- Przypuszczam, że jestem na to wrażliwy.
Cisza. Dłoń Harry'ego skrada się ku dłoni Pauliny. Harry kładzie palec na jej przegubie. Jeden pa-
lec. Ona się nie porusza. Palec badawczo zaczyna gładzić jej dłoń.
Harry i Paulina spacerują po lesie. Teresa siedzi na ramionach Harry'ego, krótkie nóżki mocno za-
cisnęła na jego szyi, rączkami obejmuje czoło ojca. Buzię ma rozjaśnioną, taka przyjemność nieczęsto ją
spotyka, wycieczki za miasto zdarzają się rzadko, nie pozwala na to ograniczony czas Harry'ego. Ale dziś [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkla.opx.pl
  •