[ Pobierz całość w formacie PDF ]

głos rozpływający się w rozczulenie, oko pogodne, a tak pełne rzewnego uczucia, głęboko utkwiły w
mojej pamięci. Przez wiele lat potem, jeżdżąc tamtędy, spuszczając się do Hoczwi, zawsze słyszałem
w sobie te proste wspomnienia naszego dobrego i kochanego ojca. Nie minąłem nigdy zródełka, z
uszanowaniem nachylałem głowy, aby świętego dla mnie zaczerpnąć zdroju. Kilka lat temu... teraz
już kilkanaście... nie potrzebowałem zsiadać z konia, droga była rozkopana, szeroka, wygodna, ale
mego zródełka... mego zródełka!... odszukać nie mogłem. Pozbawiony zostałem uczucia, któregom
zawsze czekał z upragnieniem, jadąc "w tamte strony. Uczucie wzięte dziecięcą duszą z ust ojca,
wyraziłem pózniej w następującej, jednej z najpierwszych moich poezji:
Ach, któż na widok swej rodzimej wioski
Nie cofnie myśli w te chwile bez troski,
W ten cień kolebki... wiek błogosławieństwa,
Gdzie pod skrzydłem rodziców, w gromadzie rodzeństwa,
Brał tak swobodnie, tak pełen ochoty
%7łycia poranne pieszczoty?!
O! skały, zdroje, doliny i drzewa,
Wy, w które pamięć czułą duszę wlewa,
Zwiadki lat młodych, stałe przyjaciele,
Jakże was starość lubi, jak was ceni wiele!
Przyjemniejszy szmer świerków, milszy cień topoli,
Przy których wolni pasków i wstając powoli
Pierwsze stawialiśmy kroki.
O! jakież wdzięki urocze
Mają te szare, sterczące opoki,
Z których bluszcz gęsty rozpuścił warkocze,
Co krzyk dzieci powtarzały
I łajane, nas łajały.
Jak smaczna woda zdroju, co się z góry zmyka,
Gdzieśmy groble sypali z piasku i krzemyka,
Albo bzowe rynewki umacniając w skale,
Nieśli przechodniom ochłodę w upale.
A te doliny w kwiecistym ustroju,
Te miejsca igrzysk, gonitw, czasem boju,
Ileż wspomnień nam nie niosą!!
Tu ścinaliśmy osty, mokre ranną rosą,
Tam z białych główek strząsłszy zielone badyle,
Pletliśmy pół dnia łańcuch, który potrwał chwilę,
A ta straszna pokrzywa, tajona krzewiną,
Ileż łez gorzkich nie była przyczyną!
Ach, tak jest, miejsce urodzenia jest świętością dla serca, jest księgą, w której człowiek czyta aż
do śmierci dzieje swojego szczęścia, bo dzieje lat dziecinnych. Sad za domem, ścieżka przez łąkę,
kładka na strumyku, wszystko to rozdziały żywota, oblanego światłem nieprzebranej miłości
rodzicielskiej...
Im dalej ku krańcowi życia, tym bardziej ściska się w sobie przeszłość nasza. Lata, lat dziesiątki,
stają się punktem, a nawet nie punktem, jeżeli z niej nic dotąd istniejącego nie pozostało. Jak
błyskawica zgasła, raz na zawsze. Ale wiek dziecinny leżyć zawsze będzie przed duszą, świeży,
jaskrawy i równie rozległy, rozciąglejszy nawet i co do czasu, i co do miejsca, niż był w istocie.
Wielkim zawsze w naszej pamięci pozostanie pokój, po którym harcowaliśmy na laskowych
rumakach, wielką owa kaplica,
Gdzie tuląc się do Matki, skryci w jej odzieże,
Jej tylko zrozumiałe pletliśmy pacierze...
A też pory roku! Jakże długo trwały! Chętka bierze wierzyć, że dłużej niż teraz. Zima, grozna
swoimi długimi wieczorami, zdawała się wiecznością. Nie można było doczekać się owego
wielkanocnego baranka z chorągiewką - owej baby z cykatą i placka z migdałami, którymi cieszono
się pół roku naprzód. A przy lekcjach! Przy lekcjach ten czas niemiłosierny lazł jak na żółwiu.
Ale wróćmy do Hoczwi. Stanąwszy przed karczmą, mój ojciec zapytał %7łyda arendarza: "A żyje
jeszcze stary Kajetan?" - Na odpowiedz, że żyje, posłał po niego, pokazując nam chatkę naprzeciwko
dworu na pagórku, w której on mieszkał.
Kajetan był to strzelec i hajduk podobno, służył dworsko w czasie, kiedy mój ojciec swawolił
pod wielką lipą, kiedy rynewki w skale umacniał. W roku 1818 czy 1819 przyszedł był odwiedzić
mnie, boso z Hoczwi do Cisny, mil trzy. Miał wówczas, jak mówił, lat dziewięćdziesiąt. Głowa jak z
marmuru, bez jednego włoska, broda niewielka prawdziwie śnieżnej białości, twarz czerstwa, oko
pełne, był jak jaka postać historii świętej z obrazu zdjęta.
Długo mój ojciec z nim rozmawiał, potem obdarzył i ruszyliśmy dalej. W Baligrodzie
wypoczęliśmy koniom. Tam granica świata. Za Baligrodem wjeżdża się jak w czarne gardło. Droga i
rzeka jest to jedno i toż samo, a od rzeki z jednej i z drugiej strony wznoszą się czarne ściany jodeł i
smereków. Cisna leży w obszerniejszej nieco kotlinie. Folwark, cerkiew, karczma, dalej młynek i
tartak ożywiają tę górską wioskę więcej niż wiele innych. Przyjazd nasz wszakże nie w dobrą chwilę
miał miejsce. Zanosiło się na słotę. Z gór czarnych kurzyło się wkoło - na co tam zwykli mawiać, że
niedzwiedzie piwo warzą. Szczyty gór były całkiem zakryte, nie mogliśmy więc podziwiać pierwszą
osobliwość - Aupiennik. Ta góra podług miejscowego podania ma mieć dwadzieścia cztery
kondygnacje, a z wierzchołka widać Lwów!!!
Wieczór, chcąc nas zabawić, pan Zajączkowski, ówczasowy rządca ciśniański, wystrzelił z fuzji.
Stokrotny odgłos, biegnący i wracający po górach, był dla nas zjawiskiem całkiem nowym, nawet nie
przeczutym. Nie było miary naszemu zadziwieniu i zachwyceniu, dlatego wystrzelaliśmy wkrótce
cały zasób prochu z arsenału pana Zajączkowskiego. Pobyt nasz w Cisny był pełny uciech. Wszystko
dla nas było nowe - nowe dla słuchu i wzroku. Trąby z kory juhasów odzywały się czasami po
górach tu i ówdzie. Ton ich melodyjny, nieco jednostajnie przeciągły, powtarzany, a raczej
rozciągany echem po skałach i lasach, ma w sobie coś tak swobodnego a tęsknego razem, tak
stosownego do tej poważnie milczącej natury gór, że wrażenie, które od pierwszego razu na mnie
zrobił, najmniej się nie starło. Odgłos tej trąby jest zawsze dla mnie prawdziwą rozkoszą, teraz może
i większą niż wówczas, bo za każdym tonem leci krocie wspomnień. Aapaliśmy pstrągi i kiełbiki, a
jeżeli się czasem noga ześliznęła, było to powodem do śmiechu bez końca. Zwiedzaliśmy szałasy po [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkla.opx.pl
  •