[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rogów. Wielce pomocn w ukróceniu ich gorszcych zapdów okazaBa si policja indiaDska. Dziki
porozumieniu midzyplemiennemu kilku rosBych junaków w imponujcych mundurach obje|d|aBo
okoliczne rezerwaty w taki sposób, |eby by zawsze tam, gdzie ich najbardziej potrzebowano.
Spotkali[my ich akurat w Obid|uanie. Doznali[my niemaBej przyjemno[ci, gdy jeden z nich,
dwudziestopicioletni Johnny o ujmujcym wygldzie wyjawiB nam, |e jest wnukiem Johna Iserhoffa.
Johnny |yB od lat z rodzin nad jeziorem Mistassini, a ostatnio zgBosiB swój akces do policji
indiaDskiej. W pogawdce z nim zagadnli[my go z humorem:
- Policjanci nosz zazwyczaj rewolwery u pasa, budzce respekt, wy za[ macie tylko goBe rce?&
- Bo te| my nie potrzebujemy broni, |eby przywoBywa niesfornych do porzdku - odparB z bByskiem
dumy w oczach. - Zwykle wystarcza
126
samo nasze pojawienie si w wiosce. A strzelby u nas sBu| tylko na Bosie, niedzwiedzie& - doda! z
pewnym naciskiem.
- Chyba nie ka|dy mo|e u was by policjantem?
- Pewnie, |e niel - oczy Johnniego bBysnBy jeszcze ja[niej. - Kandydat nie przejdzie, je[li nie cieszy
si ogólnym zaufaniem.
Jakkolwiek w wiosce moczygby i awanturnicy byli na cenzurowanym i zdecydowanie w odwrocie, to
jednak niektórzy zatwardzialcy jeszcze cigBe próbowali wierzga. Pech chciaB, |e huncwoci urzdzili
sobie melin w chaBupie stojcej opodal - nie dalej jak o pidziesit kroków od domu agenta, w którym
my nocowali[my. W owej chaBupie wszystkie okna byBy powybijane i przesBonite Bachmanami.
Drugiego dnia po naszym przejezdzie jBa tam dudni muzyka z magnetofonu, przeboje z lat
sze[dziesitych i siedemdziesitych puszczono na caBy regulator, ogBuszajco. Wida szelmy mieli nie
byle jaki wzmacniacz i masywne gBo[niki, bo grzmienie niosBo si zaiste piekielne. Tak przez caBe
popoBudnie i wieczór, i dalej przez caB noc. Maltretujcy uszy, ogBupiajcy Boskot. Tak|e nastpnego
dnia ani chwiBi wytchnienia w maniackim
koncercie . A potem jeszcze jedna koszmarna noc i kolejny dzieD. GBo[niki charczaBy, rzziBy i
zdawa si mogBo, |e lada chwila pójd w drzazgi - lecz nic z tego, wytrzymywaBy.
ByBa to zajadBa, warcholska demonstracja, szydercze wyzwanie rzucone wiosce, policjantom,
mBodemu, rzutkiemu wodzowi Marcelowi Czajczaj, wszystkim stronnikom rozsdku. Marcel
Czajczaj, wybrany wodzem w ostatnich wyborach, z powodzeniem pocignB za sob wielu mBodych,
nie daB im gnu[nie, zachcaB, by podejmowali prac w miejscowym tartaku, dostarczaB po|ytecznych
zaj. WBa[nie gromadka mBodzie|y uwijaBa si przy budowie wioskowej [wietlicy, pierwszej w
Obid|uanie - wznoszonej akurat naprzeciwko huczcej w[ciekle chaBupy, tu| po drugiej stronie ulicy.
Tu zatem przykBadna praca, tam za[ urgajce wszem wobec rozpasanie.
Okrutny jazgot nielicho smagaB nam nerwy. Najwicej zniecierpliwienia okazywali agent Michel i
jego ho|a |ona, Pierrette, bo mieli ku temu szczególny powód. Ich maleDka córeczka rozchorowaBa si
ci|ko i wiele pBakaBa. Najtrudniej byBo nocami, gdy| maBa co rusz budziBa si od haBasu. Wic pod
koniec trzeciego dnia Michel warknB gniewnie:
- Sacrebleu! Bodaj ich zabito. Id przemówi im do rozumu!
I poszedB. Niewtpliwie okazaB [miaBo[, lecz doprawdy trudno byBo wró|y mu powodzenie. Tamci
hoBdowali dewizie, |e wolno Tomku
127
w swoim domku - wobec której bezradni byli nawet policjanci, którzy omijali z daleka przeklt
chaBup, zachowujc pozór, jakby nic zgoBa nie docieraBo do ich uszu. I rzeczywi[cie, Michel wróciB
bez sBowa do nas, a harmider trwaB dalej w najlepsze.
Lecz oto w godzin pózniej, o zmierzchu, niespodzianie nastaBa cisza. Jak zwykle po przewlekBej
burzy - cisza gBboka, niemal uroczysta. Wic jednak Michel poskromiB optaDców! Gdy[my peBni
zdumienia pytali go, jak tego dokonaB, BypnB ku nam szelmowskim okiem:
- WBa[ciwie nic takiego im nie powiedziaBem, tyle tylko, |e moja petite Natalie budzi si w nocy i
pBacze.
- I to wystarczyBo?
- WystarczyBo! - u[miechnB si figlarnie.
Istotnie, wystarczyBo. Odtd w wiosce zapanowaB spokój. Zaiste nie przypadkiem Bebscy dyrektorzy
Kompanii przysBali tutaj w owych gorcych dniach Michela Gagne na miejsce Larry ego Buerseya. W
|yBach Michela pulsowaBa krew Francuza - i to chyba rozstrzygaBo.
Kiedy Larry Buersey |yB tu po[ród Algonkinów, dostrzegaB w nich tylko klientów w sklepie HBC,
poza tym trzymaB si z dala od nich. Zasklepiony w wskim krgu swych spraw, Larry nie odczuwaB
najmniejszej potrzeby zbli|enia si do Indian, dopomo|enia im. Có|, nieodrodny Anglik.
Natomiast Michel - jak|e ró|ny od Larry ego. Tu rzuci Indianom wesoBe pozdrowienie, ówdzie
zamieni z nimi kilka serdecznych sBów, nawet naburmuszonych rozbraja niewinnym |artem.
Drobiazgi, a wa|ne. Algonkinowie nie tylko licz si z nim j 0:@ agentem, równie| lubi go tutaj. Jego
sBowo czy pro[ba znacz niemaBo. Tak|e dla
koncertujcych zagorzalców.
Którego[ popoBudnia zadzwoniB do nas ze swego domu wódz Marcel Czajczaj (tak, tak, cywilizacja
techniczna wtargnBa do tego puszczaDskiego zaktka z i[cie amerykaDskim rozmachem:
Algonkinowie maj teraz telefony, elektryczno[ z generatorów, kolorow telewizj satelitarn& Z tej
ostatniej czerpi Indianie dodatkow korzy[, gdy| wieczorami odciga ich od butelki). Wódz
proponowaB nam wspóln wycieczk motorówk na ryby. Skwapliwie przyjli[my zaproszenie.
Marcel Czajczaj jest niezmo|onym ordownikiem odnowy |ycia indiaDskiego w Obid|uanie. W trudnej
dziaBalno[ci skutecznie wspiera go energiczna i wielce mu pomocna jego |ona Marie, wnuczka
samego Johna Iserhoffa. K[liwcy mówi wprawdzie z przeksem, |e wódz
128
(4)
w ka|dej wa|niejszej sprawie sBucha jej rady - co istotnie nieczsto si zdarza u Algonkinów - lecz
jemu to bynajmniej w niczym na zBe nie wychodzi. Rzeteln prac jedna sobie coraz szersze uznanie w
wiosce -i nawet niechtni musz mu to w duchu przyzna.
22. ICH NAJWIERNIEJSZY SPRZYMIERZENIEC
I oto mknli[my po jeziorze Marmette, roziskrzonym w promieniach kBonicego si ku zachodowi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkla.opx.pl
  •