[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Piwo? Przecież nie pijasz piwa.
 Raz na jakiś czas mogę.
Roześmiałem się, naśladując eleganckich bohaterów filmowych z lat trzydziestych.
Herbert Marshall. Cha, cha  lew salonowy.
132
 Proszę bardzo, oto piwo. Chcę ci powiedzieć, bracie, że dzisiejsza kolacja prze-
bije Paula Bocuse a4. Zaczniemy ni mniej, ni więcej tylko od sałatki nicejskiej. I to ze
świeżymi sardelami; nie dla nas jakieś tam maleństwa z puszki!
Wrócił do kuchni, zostawiając mnie z obrazem chudych, szarych rybek. Ross kazał
mi kiedyś zjeść dwie wielkie puszki sardeli, co bynajmniej mnie do nich nie przekonało.
Zagroził, że jeśli ich nie zjem, powie Bobby emu Hanleyowi, jak  wykorzystuję jego
siostrę. Kiedy teraz kombinowałem, jak utrzymać te cholerstwa w żołądku, gdy już się
tam znajdą, ręce mdlały mi na kolanach.
 Będę jadł dużo chleba.
 Co?
India weszła do pokoju, niosąc żółty wazon z kwiatami. Postawiła go na środku
stołu i cofnęła się, by ocenić efekt.
 Gdzie o tej porze roku dostałeś róże? Musiały kosztować fortunę.
Nadal rozpracowywałem problem trawienia sardeli i nie odpowiedziałem.
4
Paul Bocuse  francuski kucharz i restaurator, prekursor nouvelle cuisine.
133
 Paul szykuje dla ciebie prawdziwą ucztę, Joe.
Paul wystawił głowę z kuchni.
 %7łebyś wiedziała. Jesteśmy mu winni chyba z dziesięć zaproszeń. Chryste, musiał
się tobą zajmować przez dwa tygodnie. Nawet Matka Teresa by oszalała. India chciała
podać pieczonego kurczaka i puree z ziemniaków.
 Zamknij się, Paul. Joe lubi pieczonego kurczaka.
 Prostackie, Indio, bardzo prostackie. Zaczekaj, aż się dowie, co dla niego
mam.  Zaczął wyliczać na palcach:  Sałatka nicejska. Coq au vin. Ciasto anana-
sowe.
Dosłownie wbiło mnie w kanapę. Nienawidziłem każdej z tych rzeczy. Nie jadłem
ich, dzięki Bogu, od lat, odkąd moja matka trafiła do zakładu. Sporządziliśmy kiedyś
z Rossem listy jej dań, których najbardziej nie znosimy, i jadłospis Paula na ten wieczór
obejmował przynajmniej połowę mojej. Zdobyłem się  ledwo, ledwo  na kretyńskie
mlaśnięcie, które wyraznie go ucieszyło.
Kiedy Paul tłukł się po kuchni, India bawiła mnie rozmową. Wyglądała inaczej.
Upięła włosy do góry, co podkreślało jej patrycjuszowskie rysy. Poruszała się po poko-
134
ju z wdziękiem i swobodą, pewna siebie jako gospodyni. Ja czułem się tutaj jak Jekyll
i Hyde. Na tej kanapie prowadziłem długie dyskusje z Paulem. Pod tym oknem wsu-
nąłem kiedyś dłonie w tylne kieszenie dżinsów Indii i przyciągnąłem ją do siebie. Przy
tym stole, tonącym teraz w różowościach i tropikalnej zieleni, gawędziliśmy, popija-
jąc popołudniową kawę. Kanapa, okno, stół  pokój był pełen duchów tak niedawnej
przeszłości, że niemal mogłem ich dotknąć. Mimo to w głębi serca czułem dumę i za-
dowolenie, bo w połowie należały do mnie.
 Podano do stołu!
Paul wyszedł z kuchni zabawnym, chwiejnym krokiem, niosąc wielką drewnianą
miskę z sałatką. Dwa drewniane widelce sterczały z niej po bokach jak brązowe królicze
uszy.
Przy każdym daniu starałem się jak najwięcej mówić i jak najmniej patrzeć na talerz.
Przypomniałem sobie, jak wspinałem się kiedyś na niewielką górę i w połowie drogi
odkryłem, że cierpię na lęk wysokości. Kolega, z którym byłem, uspokoił mnie, że
wszystko będzie dobrze, jeśli tylko nie będę patrzył w dół. Dzięki tej radzie wybrnąłem
potem z wielu życiowych opresji, niekoniecznie związanych z górami.
135
Jakimś cudem, kiedy w końcu spuściłem wzrok, na moim talerzu leżało już tylko
kilka podejrzanych włókien ananasa. Najgorsze miałem za sobą i mogłem z czystym
sumieniem odłożyć zmęczony widelec.
Paul zapytał, kto chce kawy, i znów zniknął w kuchni. Siedząca z mojej prawej
strony India lekko dzgnęła mnie widelczykiem w rękę.
 Wyglądasz, jakbyś zjadł dętkę rowerową.
 Cii! Nie znoszę sardeli.
 Dlaczego nic nie mówiłeś?
 Cii, Indio!
Potrząsnęła głową.
 Jesteś straszną fujarą.
 Indio, przestań! Nie jestem fujarą. Jeśli zadał sobie tyle trudu, żeby. . .
Zgasły lampy i do pokoju wjechał stolik ze świecami na wszystkich czterech rogach.
Ich płomyki oświetlały Paula; miał na głowie cylinder Brzdąca. Rozległy się fanfary na
trąbce i grzmiące werble.
136
 Proszę państwa, gwoli waszej pokolacyjnej rozrywki, Salon Habsburski przed-
stawia Bezkonkurencyjnego Brzdąca i jego worek, a raczej kapelusz, pełen czarów!
Paul zachował kamienną twarz przez cały ten wstęp. Kiedy głos umilkł (sądziłem, że
dochodził z magnetofonu umieszczonego w drugim pokoju), ukłonił się nisko i sięgnął
za siebie. Lampy znów się zapaliły i w tej samej chwili zgasły świece. Puff! Tak po
prostu.
 Hej, Paul, świetna sztuczka!
Skinął głową, lecz położył palec na ustach, by mnie uciszyć. Miał znajome białe
rękawiczki z obrazka Indii, biały podkoszulek i frak. Zdjął cylinder i położył go przed
sobą na stoliku otworem do góry. Zerknąłem na Indię, ale przyglądała się występowi.
Paul wyjął zza pazuchy duży srebrny klucz, pokazał go nam i wrzucił do cylindra.
W górę strzelił taki płomień, że aż podskoczyłem na krześle. Paul uśmiechnął się, pod-
niósł cylinder i odwrócił go, abyśmy mogli zajrzeć do środka. Z otworu wyleciał mały
czarny ptaszek. Przyfrunął nad nasz stół, usiadł na talerzyku Indii i zaczął dziobać cia-
sto. Paul dwa razy stuknął w stolik; ptaszek posłusznie wrócił do niego. Paul nakrył go
137
cylindrem, głośno cmoknął i uniósł kapelusz. Wypadło z niego z metalicznym szczę-
kiem dwadzieścia czy trzydzieści srebrnych kluczyków.
India zaczęła klaskać jak szalona. Natychmiast do niej dołączyłem.
 Brawo, Brzdącu!
 Paul, mój Boże, to było fantastyczne!  Nie miałem pojęcia, że jest taki zdol-
ny.  Ale gdzie się podział ptaszek?
Powoli potrząsnął głową i znów położył palec na ustach. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkla.opx.pl
  •