[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Zrobił pan wszystko, co było możliwe. Jestem pewien, że to nie była pańska wina.
 Mógłby pan to powiedzieć mojemu szefowi. Dobry ten kurczak.
 Lubię tutejsze jedzenie  Fergus pomógł mu zamknąć ten temat.
Spędzili tam prawie dwie godziny, rozmawiając o książkach i pewnej kontrowersyjnej
wystawie dzieł sztuki otwartej właśnie w Nowym Jorku. Loder przyznał jakby ze wstydem, że
chyba pojedzie ją zobaczyć.
Kiedy wychodzili z restauracji było uzgodnione, że Fergus wezmie jeden wolny dzień i
pojedzie razem z nim. Wrócił do biura w pogodnym nastroju, pełen chęci do pracy i prawdziwie
uradowany czekającą go wyprawą z Loderem. Chociaż Loder był dość niezwykłym kandydatem na
jego przyjaciela, przepaść klasowa dzieląca go od niego coraz mniej mu przeszkadzała. Od lat nie
spotkał nikogo, w czyim towarzystwie mógłby odprężyć się i dzielić wspólne zainteresowania.
Zadzwonił po swoją sekretarkę i rozpoczął dyktowanie długiego listu. Czuł się zupełnie inaczej niż
przez ostatnie dwa tygodnie; życie w strachu odcisnęło na nim większe piętno niż zdawał sobie z
tego sprawę. Teraz umysł miał jasny i odzyskał dawną energię.
Swierdłow nie żyje, a jego wiedza o  Błękitnym zginęła wraz z nim podczas tego
makabrycznego pożaru. Starał się zapomnieć o tym, co powiedział mu Loder: napalm w
zamkniętym pomieszczeniu. Lata podwójnego życia nauczyły go dyscypliny koniecznej, by
przeszłość nie mieszała się z terazniejszością.
Człowiek zajmujący się tym, co on, nie mógł pozwolić sobie na luksus opłakiwania lub
rozkoszowania się wspomnieniami.
Nie liczyło się nic poza chwilą obecną. Nie przyszło mu nawet na myśl, by powiedzieć żonie,
co się stało. Ona też nigdy nie poruszyła tego tematu i coś mu mówiło, że nigdy go nie poruszy.
Pomimo jej całego braku wrażliwości, było to coś, o czym wolałaby nie wiedzieć. A on mógł
też pozwolić sobie na zapomnienie. Poczucie zagrożenia należało do przeszłości; był teraz
bezpieczny.
** ** **
Pokój w klinice im. św. Patrycji był cichy i pogrążony w cieniu; przez prawie trzy tygodnie
Judith wyglądała przez okno na atrakcyjny ogród porośnięty zieloną trawą, którą nieustannie
podlewano, by uchronić przed palącym słońcem; uporządkowane klomby z jaskrawopurpurowymi
kallami i piękny choć zniekształcony uroczyn czerwony, którego łagodny zapach roznosił wiatr.
Za ogrodem lśniła w słońcu fala błękitnego morza; dwa razy widziała duży statek pasażerski
przemykający na horyzoncie.
Przychodziły też sztormy i niebo ciemniało, a ulewa biła o szyby.
W nocy krajobraz przypominał księżycową pustkę. Nie było widać żadnych świateł; morze
ogród, uroczyn czerwony i palmy na plaży istniały tylko w świetle księżyca; kiedy chował się za
chmurami, wszystko znikało. Z boku za oknem rósł wysoki tamaryndowiec, a jego wysmukłe
gałęzie uginały się na wietrze. Rozsypywał mnóstwo strączków ciężkich od dojrzałych nasion. Na
prośbę Judith zakonnice przesunęły łóżko tak by nie mogła go widzieć. Kiedy czuła się już lepiej,
wstawała z łóżka i siadywała na krześle.
Nie miała ochoty czytać; nie chciała słuchać radia, które jej przyniesiono. Spędzała czas
oglądając ogród i patrząc na morze. Oparzenia drugiego stopnia na nogach zagoiły się.
Na prawym ramieniu miała głęboką ranę od szyby okiennej, którą skaleczyła się, gdy
próbowała uciec z płonącego bungalowu; tę bliznę będzie nosić do końca życia. Wspomnienia tego
poranka mieszały się jej w głowie; jej umysł odrzucał pewne szczegóły ponieważ wrażenie horroru
było zbyt żywe, by można je było zaakceptować. Wszystko trwało bardzo krótko, jak zrozumiała
pózniej, chociaż te chwile, gdy krzyczała i waliła w okno zdawały się trwać wieczność. Z piekła na
dole przedostawał się do sypialni dym i płynęła fala gorąca; ogień ryczał niczym ranne zwierzę,
liżąc ściany i schody, które zamieniły się w morze płomieni. Judith już traciła przytomność, gdy
dwóch barbadoskich policjantów pełniących służbę na zewnątrz rozwaliło okno siekierą i
wyciągnęło ją na zewnątrz.
Ubranie tliło się na niej, a nogi miała poparzone przez ogień tryskający przez podłogę. W
dwie minuty po tym, jak wyniesiono ją na dwór, zawalił się dach i cały bungalow otworzył się jak
krater wulkanu, wyrzucając w niebo wielki jęzor ognia.
Zabrano ją do Zwiętej Patrycji, a nie do nowego szpitala w Bridgetown. W tej prywatnej
klinice łatwiej było pilnować jej pokoju i dyskretnie kontrolować osoby odwiedzające.
Kiedy była już gotowa do opuszczenia szpitala, wszyscy  opiekunowie zostali zdjęci z
posterunku. Nikt nie miał zamiaru nic jej zrobić. Nikogo nie interesowała, żywa czy martwa;
dostali Swierdłowa i tylko to się liczyło. Tak więc Anglicy wycofali obstawę. Na terenie szpitala
pozostał jeden barbadoski policjant, ale był to zaledwie gest.
W pierwszym tygodniu przyleciała Nancy Nielson.
Siedziała przy jej łóżku trzymając Judith za rękę przekazując jej pozdrowienia od Sama,
powtarzając wytarte zwroty o tym, że musi się trzymać i niczym nie przejmować; próbowała
złagodzić cierpienie kogoś, kogo nie można było pocieszyć. Judith odczuwała ból pomimo
otępienia wywołanego działaniem środków przeciwbólowych. Jednak żadne wynalazki medycyny
nie mogły złagodzić jej psychicznych cierpień. Ucieszyła się z przyjazdu Nancy i jej słów
pocieszenia. Miło było wiedzieć że Sam oferuje jej wszechstronną pomoc; że jej znajomi przesyłają
pozdrowienia. Pewnego dnia pojawił się nawet zarządca hotelu z kwiatami. Doceniała, że ludziom
jest przykro z powodu tego, co się stało i próbują jej pomóc. Nic jednak nie mogli poradzić.
Nikt nie mógł przywrócić życia człowiekowi, którego głos słyszała wyrazniej niż niosące jej
słowa pociechy głosy żywych ani zastąpić ciepłej ręki, która dotykała jej, chociaż żadne z nich nie
zdawało sobie sprawy że to ich ostatni fizyczny kontakt.
On nie żył. Zszedł po schodach, słyszała jego kroki przemierzające podłogę. W kilka sekund
pózniej przez drzwi wpadła mała bomba rozbryzgując swą śmiercionośną zawartość po całym
pokoju.
Odwiedził ją też pewien obcy mężczyzna; nie podał swego nazwiska. Miała niejasne
wrażenie, że już kiedyś z nim rozmawiała. Zapytał, czy jej czegoś nie potrzeba i czy nie chce, by
załatwić za nią jakieś sprawy związane z jej powrotem do Stanów. Potrząsnęła przecząco głową.
Niczego nie potrzebuje.
Opowiedział jej, jak ją uratowano; wyjaśnił, że przez rozsuwane drzwi wrzucono bombę.
Gwałtowne rozprzestrzenienie się ognia wytłumaczył faktem, że użyto napalmu. Nie zadała
jedynego pytania, które miało jakiekolwiek znaczenie. Nie było takiej potrzeby, ponieważ i tak
znała odpowiedz. On sam też nic na ten temat nie powiedział. Na koniec wyciągnął rękę ze
słowami:  Do widzenia, pani Farrow. Bardzo mi przykro .
Kiedy wyszedł, przypomniała sobie, że miał taki sam głos jak mężczyzna, który
zatelefonował na kilka minut przed pożarem, by powiadomić ich o miejscu w samolocie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkla.opx.pl
  •